Lawina
artykuł czytany
1961
razy
Trzeba jednak ruszać dalej. Goprowcy dzielą grupę na dwie części. Do mnie zostają przydzieleni najbardziej zmęczeni i przemarznięci uratowani oraz kilka osób do pomocy. Reszta uratowanych i ratowników zostaje z toboganem. Mamy za zadanie jak najszybciej dotrzeć do schroniska. Kandydaci na przewodników górskich są zbyt przemoczeni, aby dłużej pozostawać na mrozie. Byłyby z nimi poważne kłopoty. Jest nas 11 osób. Zarządzam wymarsz. Na odchodnym dostaję kilka szczegółowych instrukcji, co robić, gdyby...
Po kilkudziesięciu metrach wychodzimy z osłoniętego od wiatru terenu. W tym momencie wiatr pokazał, co potrafi, jakby mszcząc się za to, że nie mógł nam dokuczać przez ostatnie pół godziny. Staram się jednak nie zwracać na niego uwagi, ponaglając swoją grupę do szybszego marszu. Zgodnie z instrukcjami mamy schodzić prawą stroną Szerokiego Żlebu. Umieram z ciekawości, czy tym razem też się uda przeżyć.
Niesubordynacja jest chyba naszą narodową cechą. Setki razy upominam grupę, aby trzymać się prawej strony żlebu i tyleż samo razy wszyscy dążą do środka. Tak, jakby tam było łatwiej. Owszem, łatwiej, ale o lawinę... W końcu jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności osiągamy taflę Morskiego Oka.
Odetchnąłem z ulgą. Tu już absolutnie nic nam nie grozi. Dosłownie nic!!! W oddali błyskały światła schroniska. Jego ciepło, promieniujące z każdego okna, dawało się odczuć aż tu. Jeszcze tylko kilkaset metrów i będzie po wszystkim. Przynajmniej dla mojej grupy. Teraz nikogo nie trzeba zachęcać do marszu. Wszyscy cudownie odzyskali siły! Nie odczuwaliśmy nawet wiatru, który przecież nie przestał wiać nawet na moment. Liczyło się tylko schronisko. Byle szybciej.
Otworzyłem drzwi werandy. Przyjemne ciepło uderzyło w twarz. Nie mogłem uwierzyć, że to już koniec. Obejrzałem się za siebie. Po schodach, zmęczeni, wchodzili członkowie mojej grupy. I moja podopieczna. Teraz już uśmiechnięta! Policzyłem wchodzących. Nie było ani manka, ani superaty. Za ostatnim zamknąłem drzwi. Tak, to już naprawdę koniec. Teraz szybko coś zjeść, napić się i spać. Spać!
Coś wilgotnego i ciepłego dotknęło mojej dłoni. Psi nos! Do niego dołączony ogromny pies lawinowy, szczęśliwy, radośnie merdający ogonem. Przytulił się do moich nóg, jakby znał mnie przez całe życie. A przecież widzieliśmy się po raz pierwszy! Ktoś wcisnął mi do ręki kubek z gorącą herbatą, na całe nieszczęście okropnie słodką. Teraz jednak jej smak wcale mi nie przeszkadzał. Była ciepła i uroczo mokra. Tylko to się liczyło. Wypiłem kilka łyków i rozejrzałem się dokoła. Pies witał wszystkich wchodzących. Był autentycznie szczęśliwy. Należał do ekipy lawinowej GOPR, która tak, "na wszelki wypadek" czekała w pogotowiu w schronisku. Podszedł do mnie jeszcze raz, wyciągnął pysk i z wdzięcznością popatrzył w oczy. Tak, jakby w ten sposób chciał podziękować, że nie musi opuszczać przytulnego pomieszczenia. Nie musiał się obawiać. Któż kazałby mu wyjść na dwór w taką pogodę?
Epilog
W niespełna 24 godziny od zakończenia akcji ogromna lawina zeszła Szerokim Żlebem, wymiatając wszystko, co spotkała na swojej drodze i zatrzymując się daleko od brzegu na tafli zamarzniętego Morskiego Oka.
Przeczytaj podobne artykuły