Lawina
artykuł czytany
1961
razy
Znów dłuższy postój. Ludzie zaczynają odczuwać zmęczenie. Pomimo, że droga wiedzie w dół, nie jest lekko. Wiatr naniósł sporą warstwę świeżego śniegu, który zapadając się stwarza ogromny opór toboganowi. Na dodatek zamaskował wszystkie wystające kamienie. Dzięki temu tobogan od czasu do czasu zakleszcza się między nimi, dając nam dodatkowe zajęcie. Rozglądam się wokół. Zrobiło się już całkiem ciemno. Niewiele widać. Trudno rozróżnić okoliczne szczyty, tym bardziej, że niektóre giną wśród chmur. Niebo i skały zrobiły się zupełnie czarne. Wszystko wokół jest czarne. Czarny zrobił się nawet śnieg. Czarne są także sylwetki otaczających mnie osób.
Odpoczynek zrobił swoje. Ruszamy, by po kilkunastu metrach znowu stanąć. Tobogan zablokował się między kamieniami. Przychodzą kolejne podmuchy wiatru. Śnieg zakleja oczy. Jest mało przyjemnie.
Odłączam się od liny. Muszę chwilę odpocząć. Wyciągam z plecaka latarkę. Będzie coś widać. Inni, którzy nie zrobili tego wcześniej, idą w moje ślady. Modlimy się, aby baterie wytrzymały choć do Szerokiego Żlebu, wierząc, że niektóre modlitwy bywają wysłuchiwane. Ale - nie nasze. O tym przekonaliśmy się jednak dopiero po godzinie.
Wraz ze światłem poprawił się nastrój w grupie. Zaczynamy dzielić się zadaniami. Trzeba zająć się uratowanymi. Oni przeżyli najwięcej. Część ratowników zostaje z toboganem, reszta dostaje pod opiekę po jednym uratowanym. Przydzielono mi jakieś młode, wystraszone dziewczę. Oby tylko nie trzeba było jej nieść. Dziewczyna, ubrana w ogromną kurtkę puchową któregoś z ratowników, ledwo stoi na nogach. Drży z zimna. Znajduję w plecaku kilka tabletek glucardiamidu. Jedną wciskam jej do ust, drugą sam rozgryzam i pospiesznie łykam, zagryzając śniegiem. Po chwili jest z nią lepiej. Chwytam ją pod rękę, robimy kilka kroków. Idzie zupełnie dobrze, ale gdy tylko na chwilę zwalniam chwyt, siada bezsilnie na śniegu. Zapowiada się niezła zabawa. Biedaczka porusza się o własnych siłach do chwili, gdy czuje, że jest podtrzymywana. Wystarczy, abym na chwilę zwolnił chwyt, by natychmiast straciła siły.
Przychodzą kolejne uderzenia wiatru. Jest źle. Robi się coraz zimniej. Deszcz ze śniegiem wciska się we wszystkie zakamarki odzieży. Co chwila zatrzymujemy się, grupując po kilka osób, zwróconych do siebie twarzami. W ten sposób łatwiej przeczekać szkwały. Moja podopieczna zaczyna skarżyć się na zimno, szczególnie w stopy. Niedobrze! Uderzam ją delikatnie czekanem po butach. Nie reaguje. Walę mocniej. Nadal brak reakcji. Nie dziwię się. Na nogach ma "turystyczne" obuwie typu "Pionier", doskonałe do spacerów po Gubałówce, i to tylko latem. Na dodatek ubrana jest w cienkie, sztruksowe spodnie, teraz całkiem mokre i zalodzone. Nic nie poradzę, musi marznąć. Dziewczyna po kilkudziesięciu silnych uderzeniach czekanem odzyskuje czucie w nogach, ale skarży się na silne "mrowienie". A więc krew zaczyna krążyć. Mam nadzieję, że obejdzie się bez odmrożeń. Robimy kilkadziesiąt kroków. Okazuje się, że cały zabieg z waleniem po butach trzeba powtórzyć. Biedne dziewczę znów traci czucie w stopach. Tak będzie cały czas aż do schroniska.
Jest coraz zimniej. Dochodzimy do miejsca, z którego chciałem spaść podczas wędrówki do góry. Będzie niezła zabawa. Schodzę przez próg jako pierwszy, ktoś delikatnie opuszcza "moją" dziewczynę. Niestety, zachowuje się ona całkiem biernie. Po prostu całym ciężarem spada na mnie i muszę użyć sporo siły, aby razem z nią nie wylądować kilkadziesiąt metrów niżej. Jakimś cudem to się udaje, i w końcu oboje stoimy w miarę pewnie. Dalej będzie już tylko łatwo!
Po chwili osiągamy dno dolinki. Jesteśmy w miarę osłonięci od wiatru, można chwilę odpocząć. Chwila trwa prawie pół godziny. Wiatr już nam nie dokucza. Gdyby nie zimno, byłoby całkiem przyjemnie. Sielanka. Każdy wyciąga swoje skromne zapasy. Prowiantu nie jest dużo, ale musi wystarczyć i dla nas i dla uratowanych. Bo nikt z nich nie wziął w góry nic do jedzenia! Karmimy więc nieszczęśników, czym kto ma. Niektórzy usiłują palić papierosy. Niestety, szczęście szybko mija. Większość latarek odmawia posłuszeństwa. Modlitwy widać nie trafiły pod właściwy adres.
Przeczytaj podobne artykuły