Brzydka Afryka
Geozeta nr 9
artykuł czytany
7629
razy
Wprost na ulicy można kupić olbrzymie ananasy, mango, pieczone i surowe banany, można spróbować bardzo dobrego jogurtu. Warto zjeść pyszną papaję i swojskiego arbuza.
Wycieczka do Boali
Zorganizowaliśmy dwie wycieczki: do Boali na północ, drogą do Bossembélé i do M'baiki na zachód. Wiedzieliśmy, że w Boali są piękne wodospady, ale po przyjeździe okazało się, że jest tam tylko zapora wodna. Dojazd do niej pilnowany był przez bosego ciecia, myjącego sobie nogi na drodze. Pilnował szlabanu. Nie wpuścił nas i kazał jechać do miasta po zezwolenie od dyrektora, który jest gdzieś na bazarze i jak popytamy, to ktoś nam go pokaże; zresztą takiego dygnitarza trudno nie zauważyć. Po drodze zabraliśmy jeszcze jakiegoś żołnierza, który chciał nam załatwić wjazd, ale niestety jego autorytet nie wystarczył stróżowi. Pojechaliśmy na targ, ale po drodze rozminęliśmy się z dyrektorem. Dogoniliśmy go szybko. Okazało się, że był sympatycznym człowiekiem, mówiącym na dodatek po rosyjsku, gdyż studiował w Leningradzie. Pozwolił nam pojechać na zaporę. Tam znowu spotkaliśmy dwóch "ochroniarzy", którzy nie uwierzyli, że dyrektor pozwolił nam obejrzeć ten strategiczny obiekt i musieliśmy uzyskać zezwolenie na piśmie albo oni musieli osobiście usłyszeć zgodę dyrektora. Przywieźliśmy zatem zwierzchnika - bardzo zadowolonego, że jego ludzie mają do niego taki szacunek i bardzo dumny pokazywał nam tę zaporę. Właściwie nic tam ciekawego nie było i chcieliśmy jechać już po 10 minutach, ale nie chcieliśmy psuć mu przyjemności. Okazało się, że wodospady jednak są, ale kilka kilometrów w dół rzeki. Pojechaliśmy tam oczywiście. Droga była tak kiepska, że ostatnie pół kilometra przeszliśmy piechotą wzdłuż wsi. Spostrzegliśmy elektrownię wodną. Nie interesowała nas jednak. Zauważyliśmy ścieżkę prowadzącą do wodospadów i mężczyznę inkasującego za wejście po 1500 franków CFA (2,5 USD). Gdyby cena była ustalona za oglądanie elektrowni, to jeszcze uznalibyśmy, że może mieszkańcy wsi mają jakieś zasługi w budowie albo, że coś im zniszczyła. Elektrownię można jednak oglądać za darmo. Uznaliśmy, że skoro nasza wycieczka liczy 8 osób, to nie stać nas na taki wydatek i lepiej jest obejść posterunek, aby "nielegalnie" przyjrzeć się wodospadom. Okazało się, że cała osada żyje z tych opłat! Za 20 dolarów dziennie wszyscy mogą nieźle żyć i oczywiście cała wieś przyszła się awanturować. Skończyło się na tym, że dwóch z nas obejrzało kaskady gratis, a reszta, dla świętego spokoju, zapłaciła.
Wracając do Bangi, zajechaliśmy jeszcze nad Jezioro Krokodyli. Po pokonaniu kilku szlabanów i zapłaceniu kilku haraczy, kupiliśmy kurę i miejscowy chłopak zdumiewająco szybko przywabił nią dwa krokodyle. Trochę przykro się nam zrobiło, gdy okazało się, że jednemu nadano imię Jean-Pierre, a drugiemu Jean-Paul. Ta okolica też musi z czegoś żyć... Przynajmniej nie wymordują tych gadów, które są źródłem dochodów. Nie podobało nam się, gdy chłopak rzucał w stronę Jean-Pierre'a kurą przywiązaną za nogę. Jeszcze bardziej byliśmy zdegustowani, gdy krokodyl capnął kurę w taki sposób, że na sznurku została tylko urwana noga.
Wycieczka do M'Baiki
Zorganizowaliśmy także wycieczkę do M'baiki. Cały kraj wygląda podobnie - to sawanna. Chcieliśmy zobaczyć jeszcze tropikalny las. Najbliższy znajduje się właśnie w M'baiki. Obecność Pigmejów, którzy tam właśnie mieszkają, nie kusiła nas zbytnio, bo spodziewaliśmy się, że będą bardzo "cepeliowi". Poprosiłem naszego odźwiernego, aby obudził nas o odpowiedniej porze, pojechał z nami na bazar na piątym kilometrze (Mamadou M'baiki) i pokazał nam odpowiedni autobus. Autobus nosił dumną nazwę Galaxy i nawet nie był tak bardzo zatłoczony. Dach miał wypełniony bułkami, bo w M'baiki nie ma piekarni. Kiedy odjazd? Zaraz. To znaczy kiedy dokładnie? No, za pół godziny. Przesiedzieliśmy w autobusie półtorej godziny i ruszyliśmy. Przy wyjeździe z miasta znalazł się posterunek, na którym sprawdzano nam paszporty. Nie wiadomo po co. Przecież nawet nie wiedzą gdzie ta Polska leży, ani jak polski paszport wygląda. Jednak wszyscy pasażerowie powinni widzieć, że Europejczyk wysiadł z autobusu i podszedł do ważnego urzędnika, aby prosić o zgodę na dalszą jazdę. Z opowieści słyszeliśmy, że M'baiki to poważna metropolia, a na miejscu okazało się, że jest to wprawdzie metropolia, ale poważnie podupadła. W mieście kończy się asfaltowa droga, więc sprawia trochę wrażenie końca świata. Na bazarze zadziwiała nas mnogość sprzedających i niewielka ilość sprzedawanego towaru. Kupujących było jeszcze mniej. Proponowany towar był taki, że każdy z miejscowych nie musiał się fatygować na rynek, aby samemu znaleźć w lesie parę bananów czy mango, złowić rybę albo wyhodować trochę manioku. Sprzedawcy nie byli zbyt natarczywi, ale pozdrawiali nas, pytając skąd jesteśmy. Mogliśmy porobić zdjęcia, ale za pieniądze. Zrezygnowaliśmy. W mieście ludzie chcą być fotografowani; czasem pobierają opłaty, czasem nie. Na wsi jest trudniej; mieszkańcy nie chcą, aby zabierać ich wizerunek ze sobą, bo nie wiadomo co taki fotograf zrobi ze zdjęciem... może sprzeda Pigmejom, a może sam użyje do niecnych celów. Obeszliśmy targową część miasta i poszliśmy w górę, żeby zobaczyć administracyjno - kościelną. Przechodząc koło posterunku, zostaliśmy zatrzymani przez nudzących się policjantów. Spytali nas, czy mamy zezwolenie na poruszanie się w strefie górniczej, w której wydobywa się diamenty oraz złoto. Występują tam w złożach aluwialnych, dlatego nie można ogrodzić kopalni. Określa się zatem cały obszar jako strefę górniczą, na teren której można wejść tylko za specjalnym zezwoleniem Ministerstwa Górnictwa i Energetyki w Bangi. Jednak M'baiki nie stanowi strefy górniczej, a policja nas oszukała. Do takiej strefy nawet byśmy nie wjechali, gdyż posterunki są już wtedy rozstawione na drogach. Policjant mówił po angielsku. Pochwaliłem go, że dobrze mówi, co go niezwykle uradowało i polecił sekretarce przygotować nam jednodniowe zezwolenia na pobyt w M'baiki. Wstemplował je do paszportów. Rozmawialiśmy swobodnie i okazało się, że szef posterunku mówi po rosyjsku. Nasza żartobliwa sugestia, że może jest rosyjskim szpiegiem, zniszczyła całą atmosferę i wcale nie została potraktowana jako dowcip. Wręczył nam paszporty, ale pożegnał się chłodno. Wracaliśmy ośmioosobowym mikrobusem. Było nas w środku siedemnastu. Kilka osób siedziało na dachu. Ile? Mogłem się tylko domyślać po cieniach. Każdy miał bagaż, nikt się nie ruszał i nie zmieniał pozycji; jak usiadł, tak mu było wygodnie - dopasował swoje ciało do wolnych luk. Gdyby się poruszył, musiałby je dostosować na nowo. Autobus zatrzymywał się na każde żądanie, nawet jeśli ktoś chciał tylko pozdrowić znajomych, mieszkających w mijanym domu. Już wcześniej przeczytaliśmy w jakimś amerykańskim przewodniku zdanie: "Jeśli przyjeżdżasz do Bangi drogą lotniczą (czyli z Paryża) może cię przerazić nędza tego miasta, ale jeśli przyjeżdżasz tam drogą lądową, potraktujesz Bangi jak prawdziwą metropolię." Po powrocie z M'baiki zrozumieliśmy dokładnie tę myśl...
Łuk
Kupiłem sobie łuk. Chciałem to zrobić już wcześniej, ale obawiałem się, że to co sprzedają, to gadgety dla turystów. Gdy zobaczyłem, że na bazarze sprzedają taki sam sprzęt jaki miał napotkany myśliwy oraz identyczne strzały jakie miał nasz strażnik bramy, to kupiłem.
Piłem w knajpie bardzo dobre piwo kukurydziane, z miejscowego browaru Mocaf. Pstrykałem cięciwą i oglądałem strzały. Za moment knajpa się wyludniła. To tak jakbym w Polsce, siedząc w pubie i pijąc piwo, wyciągnął nagle rewolwer. W domu zacząłem bawić się tym łukiem z dziećmi. Strzelaliśmy do rosnącej na podwórzu palmy. Byłem zdziwiony ich entuzjazmem i tym, że nie potrafią z niego strzelać. Gdy przyszedł ktoś starszy, bardzo negatywnie zareagował i poprosił, abym nie używał tego w domu i do ręki dzieciom nie dawał...
Spotkanie z Afryką
Afryka jest przykładem niszczącego spotkania kultury z techniką, z którą ta kultura nie może sobie poradzić. Europa reagowała na wszelkie wynalazki jak na zagrożenie, była niechętna zmianom. Zanim inkorporowała wynalazki w kulturę, oswajała je oraz opracowywała instrukcje bezpiecznego użycia niebezpiecznych nowości. Afryka dostała w ręce wynalazki, z którymi się nie oswoiła, bo nie miała na to czasu, a poza tym nowości różniły się zbytnio od tego co znała. Była zbyt zapóźniona i zbyt wielka, żeby zapoznać się z nimi w dostatecznym stopniu.