1692 W poszukiwaniu zimy Agnieszka Sańko 111 Europa Norwegia norwegia Szwecja szwecja 5 Skandynawia Robert Remisz foto1m.jpg 10 Norwegia Agata Pospieszyńska norwegia01m.jpg 22 Norwegia Tomasz Ciesielczuk austnesfjordm.jpg 36 Lofoty Leszek Janasik lofoty01m.jpg 40 Spitsbergen Mateusz Moskalik sgArktyka-_FK_28m.jpg 46 Norwegia 2006 Marco Polo norwegia01m.jpg 51 Przyroda Spitsbergenu Mateusz Moskalik Spitsbergen001m.jpg 52 Zima na Lofotach Leszek Janasik lofoty01m.jpg Droga na Nordkapp Droga na Nordkapp Norwegia - rozważania o podróżach Norwegia autostopem Światów ile nie odkrytych wokół? Jostedalsbreen – największy lodowiec stałego lądu Europy 365 dni na 77°N - korespondencja ze Spitsbergenu Model zwany niedźwiedziem Literackie miniatury globtrotera czyli: Smaki Świata. Kolory miedzi i kwaszony śledź. Literackie miniatury globtrotera czyli Smaki Świata. Jak się je sieję Majestat surowej przyrody Północy Największy bubel - Wasa jak Titanic Kto jeździ latem do Laponii? Magia tej wyjątkowej nocy Magia tej wyjątkowej nocy Marsz, marsz, czyli płyń, płyń Polonia Szwecja - podróże kulinarne 14 dni dookoła Skandynawii 14 dni dookoła Skandynawii Morska wycieczka kajakowa po okolicach Karlskrony Oslo. Skandynawskie metropolie Wielkie święto na Północy Śladami Trolli Śladami Trolli Trzy oblicza Norwegii - Fiordy, Lofoty, Nordkapp Trzy oblicza Norwegii - Fiordy, Lofoty, Nordkapp Boże Narodzenie na Północy Spitsbergen - dzika kraina ostrych gór, wody i lodu Przylądek próżności Skandynawia 2008 Skandynawia 2008 Midsommar w Sofiero Samochodem dookoła Północnej Europy Samochodem dookoła Północnej Europy Czekoladowy kawałek Norwegii Najwyższa kulminacja Gór Skandynawskich – Galdhøpiggen ( 2469 m n.p.m.) Pod koniec stycznia wróciliśmy do Polski, Grzegorz pracował w Hiszpanii, ja zaś studiowałam w Finlandii, gdzie zrobiłam sobie krótką, bo "zaledwie" półtoramiesięczną przerwę w nauce. Mieliśmy dwa tygodnie na przygotowania. Czwartego lutego wyruszyliśmy promem z Gdańska do Nyneshamn. W południe byliśmy w Szwecji. Odwiedziliśmy znajomych. Wypiliśmy kawę, zamocowaliśmy rurę wydechową, która częściowo odpadła już na promie i ruszyliśmy dalej. Po przejechaniu 200 kilometrów, w okolicy Borlange, samochód odmówił posłuszeństwa i nie można było zmienić biegu. Noc spędziliśmy na stacji benzynowej. Było zaledwie -2, więc nie włączaliśmy nawet ogrzewania. Rano w samochodzie było 0 stopni, ale śpiwory do +5 zdały egzamin. Na lawecie docieramy do Falun, gdzie znaleźliśmy taniego, jak na Szwecję, i niezajętego mechanika. Wspominam o tym, gdyż we wszystkich warsztatach mówiono nam, że najbliższy wolny termin jest za dwa tygodnie. Noc spędziliśmy u Polaków, których spotkaliśmy koło warsztatu. Następnego dnia wieczorem ruszyliśmy w dalsza podróż. Koło godziny 20 dojechaliśmy do Ratviku. Ślicznej miejscowości, w której centrum znajduje się pomost łączący brzeg jeziora Siljan z maleńką wysepką. Spacer po pomoście zajmuje około 15min w jedną stronę. Mimo że było zimno i wiał przeszywający wiatr, warto było. Wysiłek nagrodzony został piękną, nocną panoramą miasta u podnóża gór. Österdal. Latem 2005 mieliśmy okazję spać na malutkim półwyspie nad jej brzegiem. Zatrzymaliśmy się na parkingu i wyciągnęliśmy ogrzewanie pokładowe a raczej coś, co Grzegorz tak nazwał. Był to mechanizm ze starego samochodu marki Zaporożec. O tym dowiedziałam się po fakcie. Niby działało, ale ja czułam spaliny, więc nie byłam przekonana, co do wynalazku. Moje wątpliwości potwierdziły się, kiedy to za oknem zobaczyłam płomienie. Cudowne ogrzewanie zaczęło się palić, więc nie pozostało nam nic innego jak włączyć silnik i iść spać. Na dworze było - 15. Rano ruszyliśmy do parku Fulufjället położonego 25 km od Särny. Naszym celem był Njupeskär, najwyższy wodospad w Szwecji liczący 93 metry. Płaska dolina a nad nią wysokie i strome zbocza gór zbudowanych z piaskowca zrobiły na nas wrażenie. Byliśmy przygotowani na 8km spacer w rakietach śnieżnych. Na szczęście trasa była przetarta przez narciarzy, dlatego też obyło się bez ich użycia. Włożyliśmy je dopiero pod samym wodospadem. Wróciliśmy do samochodu w godzinach popołudniowych, mieliśmy jeszcze trochę czasu by kontynuować podróż do Trondheim. Z biegiem trasy krajobraz zaczął się zmieniać. Z zalesionej i raczej pagórkowatej Szwecji zaczęliśmy wjeżdżać do Norwegii gdzie krajobraz bardziej przypominał Alpy. Bardzo wąskie drogi wzdłuż wijącej się rzeki, do której schodziły strome zbocza gór. Raz po raz mijaliśmy zamarznięte wodospady i malutkie mostki zawieszone nad rzeką. Przejeżdżaliśmy przez tunele i drogi wycięte w skale. Ile razy mijaliśmy TIR-y zastanawiałam się jak to możliwe, że jeszcze żyjemy. Na szczęście Grzegorz jest zawodowym kierowcą, więc przywykł do mijania się lusterko w lusterko. Kiedy zaczęło się robić ciemno zdecydowaliśmy zatrzymać się na obiad. Grzegorz wybrał bardzo niefortunne miejsce na postój. Chciał wjechać na małą, ale stromą i oblodzoną górkę. Niestety nie dojechaliśmy nawet do połowy, bo samochód nagle stanął, a potem zaczął się zsuwać.Wylądowaliśmy w dosyć wysokim rowie. Przednie koła naszego samochodu nie dotykały podłoża. Z opresji uratował nas właściciel domu na szczycie górki, który po 2 godzinach, przy pomocy swojego traktora, wyciągnął nas z rowu. Stwierdził, że nie byliśmy pierwsi. Niestety było to dla nas słabe pocieszenie. Następnie przejechaliśmy około 20 km i zatrzymaliśmy się na noc na parkingu przy drodze. Kiedy się obudziliśmy, byliśmy oczarowani miejscem, które wybraliśmy na postój. Z jednej strony skały pokryte soplami lodu a z drugiej rzeka i mostek. Widok z mostku - przepiękny. Słońce, które dopiero, co wstało, kry na rzecze i tęcza, która towarzyszyła nam aż do Trondheim. Czy można sobie wyobrazić piękniejszy poranek? Kilkadziesiąt kilometrów przed miastem, góry się skończyły. Tylko po prawej stronie można było dostrzec pagórki. Zmieniła się także pogoda. Wyszło słońce i zapachniało wiosną. Już tylko gdzieniegdzie widać było leżący śnieg. Wokół nas zalane pola. Do Trondheim wjechaliśmy tylko na godzinę. Zwiedziliśmy stare miasto i przeszliśmy się mostem nad rzeką Nidelvą, która otoczona jest z dwóch stron starymi domami handlowymi, których ściany zdają się wyrastać prosto z rzeki. Przez kolejne kilometry aż do miasta Steinkjer jechaliśmy wzdłuż fiordu Trondheimsfjorden, trzeciego pod względem wielkości w Norwegii. Dzięki podziwialiśmy schodzące do wody wzgórza przeciwległego brzegu. Zaraz za Steinkjer po raz kolejny zmienił się krajobraz. Same wzgórza, lasy jeziora i rzeki. W pewnym momencie przejechaliśmy granice śniegu. Zrobiło się mroźno. Już po zmroku, w miejscowości Grong zjechaliśmy z głównej drogi i skierowaliśmy się na Bronnoysund. Trasa prowadziła wąskimi dróżkami przez małe osady zagubione gdzieś między fiordami. Zatrzymaliśmy się nad brzegiem jeziora Oyenvatnet i wysiedliśmy z samochodu. Pierwsze, co nas uderzyło, to głucha cisza przerywana tylko szumem fal na jeziorze i skrzypiącym śniegiem pod nogami. Patrzę w niebo i nie mogę uwierzyć. To tyle jest gwiazd na niebie? Nie mogę skupić wzroku tyle ich się mieni. Do tego pełnia. W świetle księżyca idealnie widać skaliste zbocza wzgórz nad jeziorem. Nieopodal rozpościerał się przepiękny widok na zawieszony nad fiordem, podświetlony most, który kończył się tunelem w skalnej ścianie. Zatrzymaliśmy się na nim by zrobić zdjęcia i podziwiać widoki. Po powrocie, samochód po raz kolejny odmówił posłuszeństwa. Po nieudolnych próbach naprawy, weszliśmy do samochodu i położyliśmy się spać. W momencie, gdy zgasiliśmy światło, Grzegorz zaczął wykrzykiwać coś o zorzy polarnej. Zmęczona i zła myślałam, że się ze mnie nabija. Dopiero, gdy wybiegł z samochodu uwierzyłam. Była to nasza pierwsza zorza polarna. Jej zielone pasma powoli przesuwały się po niebie. Na zmianę gasły i pojawiały się na nowo. Spędziliśmy około godziny wpatrując się w niebo. Rano Grzegorz pojechał stopem do najbliższej wioski. Znalazł mechanika, który naprawił samochód. Okazało się, że padł silniczek odcinający paliwo do silnika. Od tej pory silnik wyłączamy za pomocą sznurka. Ile razy chcemy się zatrzymać mocno za niego ciągnę, i w ten sposób odcinam dopływ paliwa. Jak się później okazuje większość Norwegów jeżdżacych Patrolami posiada taki sznureczek. W Norwegii taki silniczek kosztuje 3000zł, czyli tyle co komplet opon. Ruszyliśmy dalej. Jadąc wzdłuż fiordów dojechaliśmy do Holm a stamtąd promem do Vendesund. W okręgu Somna panuje wiosna, około 5 stopni powyżej zera. Jedziemy wzdłuż łąk i pastwisk. Tylko gdzieniegdzie wybijają się ponad monotonnie krajobrazu pojedyncze góry. W oddali widać ośnieżone szczyty Breivasstinden. Noc spędziliśmy u znajomych, którzy polecili nam wycieczkę na Torghatten (258 m n.p.m.), górę położoną na końcu półwyspu nad samym oceanem. O wyjątkowości tego miejsca świadczy naturalny tunel w samym jej środku. Ma on długość 160m jest wysoki na 20m a jego szerokość wynosi 35m. Powstał w czasie zlodowacenia, Miękkie skały góry zostały wykruszone a twarde nie poddały się erozji. Samo przejście trasy zajęło nam około godziny. Nie jest to może zbyt wymagająca trasa, ale widoki i wrażenia były wspaniałe. Początkowo z niedowierzaniem wdrapywaliśmy się po skalnych schodkach w górę. Uważaliśmy, iż będzie to jakaś mała jaskinia, a jednak się pomyliliśmy. Wejście do tunelu otoczone było pionowymi ścianami. Po wejściu do dziury zeszliśmy przygotowanymi schodkami w dół. Raz po raz spadały kamienie odrywające się od stropu. Można powiedzieć, że nadało to odrobinę "dramaturgii" naszemu przejściu;). Z obu stron widzieliśmy tylko wielką dziurę wypełnioną światłem. Kiedy doszliśmy do końca tunelu zobaczyliśmy morze, nad horyzontem zbierały się czarne chmury. Kilkadziesiąt wysepek rozproszonych było na jego powierzchni. U naszych stóp kilka czerwonych domków. Aby wrócić do samochodu musieliśmy obejść górę dookoła. Akurat kończył się odpływ. Na brzegu, morze pozostawiło wiele swoich skarbów, niezliczoną ilość muszelek, jeżowców i wodorostów. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach wodorostów. Zajęta zbieraniem pamiątek, raz po raz słyszałam zniecierpliwione okrzyki "mojego" kierowcy. Po powrocie do samochodu ruszyliśmy w dalszą drogę. Chcieliśmy jeszcze przed zmrokiem dojechać do Mo i Rany. Cały czas wspinaliśmy się pod górę. Żartowaliśmy, że jak wyjedziemy z tunelu to będziemy w innym świecie, i co ciekawe faktycznie tak było. Wjechaliśmy w dolinę pomiędzy górami (1200 m n.p.m.). Wiał silny wiatr, padał śnieg, nic nie było widać, a droga była całkowicie pokryta lodem. Po dotarciu na E6( drogę prowadzącą od Oslo aż do Kirkenes) wjechaliśmy w dolinę rzeczną. Tutaj śnieg powoli topniał a termometr wskazywał +2. Nie dane nam było nacieszyć się zimą. Po zmierzchu dojechaliśmy do Mo i Rany. Zatrzymaliśmy się by podziwiać nocną panoramę tego miasta, a potem udaliśmy się na poszukiwanie miejsca na nocleg. Wybraliśmy odludne miejsce, parking koło jaskiń około 10km od głównej drogi na trasie do lodowca Svartisen. W planie mieliśmy ognisko i smażone kiełbaski. Prawdę mówiąc od momentu, gdy opuściliśmy główną drogę, zaczęłam czuć niepokój. Gdy dojechaliśmy pod jaskinie przerażonym wzrokiem rozglądałam się dookoła. Grzegorz uparł się, aby podjechać na kolejną oblodzoną górkę. Oczywiście po raz kolejny zaczęliśmy zsuwać się w dół. Siedziałam przerażona, trzymając się kurczowo fotela. Prosiłam słabym głosem byśmy opuścili to miejsce. Grzegorz zaskoczony moim zachowaniem, myślał, że udaje. Gdy chciał wysiąść z samochodu zaczęłam krzyczeć by tego nie robił. Zapytał się, czego się boję. Jedyne, co odpowiedziałam to czarownicy. Zaczął się śmiać, ale stwierdził, że też czuje się nieswojo w tym miejscu. Nie chciał mi o tym mówić, bo także nie umiał sobie wytłumaczyć tego uczucia. Dopiero, gdy wróciliśmy na główną drogę poczułam wewnętrzny spokój. W czasie naszej dalszej podróży mieliśmy jeszcze raz takie dziwne odczucie. Tym razem jadąc przez las w okolicach Rovaniemi. Drzewa całkowicie oblepione śniegiem stały tak gęsto, że nie można było pomiędzy nimi nic zobaczyć. Rozmawialiśmy na ten temat z Tainą, która nas później gościła. Powiedziała, że jej poprzedni goście mieli podobne wrażenie. Czuli się jak by w klatce, otoczeni ścianami lasu. Nic jednak nie pobije mojego odczucia w Mo i Ranie. Czułam jakby ktoś nas obserwował, jakby coś czaiło się między drzewami. Pierwszy raz w życiu tak się bałam i do tej pory jak sobie o tym pomyślę ogarnia mnie to samo przerażenie. W takim momentach naprawdę można zacząć wierzyć w duchy i inne siły nadprzyrodzone. Niektórzy wierzą, że czasami takie nieokreślone i silne odczucia ostrzegają przed zbliżającym się zagrożeniem. Rano śniegu już prawie nie było. Ruszyliśmy dalej. Dopiero, gdy dojechaliśmy do Saltfjellet zima powróciła. Saltfjellet jest to jedno z największych pasm górskich w Norwegii, przez które dodatkowo przebiega linia koła polarnego. Droga biegnie szeroką płaską dolina pomiędzy wzniesieniami. Takie ukształtowanie terenu potęgowało wpływ wiatru i opadów śniegu na trudność przejazdu. Gdy tylko zjechaliśmy ze wzniesienia pogoda zaczęła się zmieniać od prawie zimowej w Fauske do prawdziwej jesieni w Bodo. Było szaro i okropnie wiało. Na szczęście prom był za godzinę. Wjechaliśmy na pokład promu relacji Bodo - Moskenes i zasiedliśmy na fotelach by obejrzeć film, zjeść kanapki i obejrzeć fale. Gdy tylko wypłynęliśmy załoga zaczęła rozdawać specjalne torebki. Trochę się zdziwiłam, bo słyszałam, że na oceanie może bujać, ale żeby aż tak? Gdy tylko minęliśmy linię wysp zaczęło bujać. Najpierw słabo potem mocniej, a na końcu prom bujał się już w każdą stronę. Zanim porządnie się rozhuśtało, zdążyłam wyjść na pokład. Stojąc zasłonięta ścianami statku pomyślałam hmm, nie wieje. Wdrapałam się na pierwsze piętro i nagle poczułam tak silne uderzenie wiatru, że w pierwszym momencie nie mogłam oddychać i musiałam się porządnie chwycić barierek, bo wiatr spychał w każdą stronę. Po chwili wróciłam na pokład. Zrobiło się dziwnie cicho. Nie było już słychać wrzeszczącej grupki niemieckich turystów. Zamiast tego jeden po drugim biegali do toalety. Grzegorz, jako że cierpi na chorobę morską przeleżał całą trasę na stoliku. Nie pozostało nic innego jak samotnie obejrzeć 2 filmy, a mój śmiech tylko dobijał umierającego. Gdy dopłynęliśmy na Lofoty zdecydowaliśmy się ruszyć do miejscowości ?, której nazwa jest najkrótszą na świecie. Zaczynał padać śnieg. Było tak ciemno, że widzieliśmy tylko podnóża gór. Mogliśmy sobie tylko wyobrażać jak tu jest pięknie. Przejechaliśmy krótki tunel i zatrzymaliśmy się na parkingu. Straszliwie wiało a śnieg już bardzo mocno sypał. Zrobiliśmy obiad w chatce przystanku autobusowego, a na dodatek okazało się, że jest tam Internet bezprzewodowy. Wyśmienicie. Kuchnia i kawiarenka internetowa w jednym na samym końcu świata. Początkowo chcieliśmy spać na parkingu, ale wiatr tak się wzmógł, że poruszał samochodem. Zdecydowaliśmy, że zrobimy tak jak Norwegowie i zaparkowaliśmy w tunelu. Oprócz nas stały tam dwa autobusy i kilka osobówek. Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Niestety poruszaliśmy się 10km/h. Była taka śnieżyca, że nie było nawet widać nadjeżdżającego samochodu. Dodatkowo porywy wiatru spychały nas z drogi. Załamani, że nie obejrzymy pięknych wysp, zastanawiamy się, co robić. Szczęście w nieszczęściu w miejscowości Ramberg znaleźliśmy mechanika, bo samochód po raz kolejny odmawiał posłuszeństwa. Zapomniałam wspomnieć ze jest to 20 letni Nissan patrol, a więc tylko niecałe dwa lata młodszy od nas. Samochód terenowy, ale nigdy nie używany w wyprawach a więc mają prawo psuć się, co po niektóre części. Po dłuższej chwili rozpogodziło się. Zachwyceni okolicą spędziliśmy cały dzień robiąc zdjęcia i przejeżdżając najbliższą okolice. Urzekła nas droga z dwoma mostami zawieszonymi na wysepkach, prowadząca do przeciwległego brzegu zatoki. Wiatr był tak silny, że porywał wodę z morza i ciągnął wzdłuż zbocza gór. Ciężko było ustać a co dopiero robić zdjęcia. Według miejscowych bywało gorzej, czasami nie daje się prowadzić samochodu. W tym samym miejscu znaleźliśmy malutki cmentarz. Groby na tle majestatycznych, potężnych gór w jakiś sposób pokazywały kruchość człowieka. Po drodze mijaliśmy wiele domków, przy których suszyły się ryby. Ponoć o tej porze przeznaczone są na sprzedaż do Afryki. Kolejną ciekawą rzeczą była tworząca się żółta piana na skalistym wybrzeżu. Mieliśmy także okazje podziwiać śmiałka na kite-surfingu. W nocy dwa razy widzieliśmy zorzę polarną, niestety przez silny wiatr ciężko było zrobić dobre zdjęcie. Wieczorem dowiedzieliśmy się, że nasz prom był jednym z ostatnich, które wypłynęły, gdyż w ciągu ostatnich dwóch dni w Norwegii szalały sztormy. Zamykano drogi i połączenia promowe Po dwóch dniach opuszczamy Lofoty i zmierzamy w stronę Narviku. Przez całą drogę aż do Gausviku krajobraz praktycznie się nie zmieniał. Wszędzie strome biało czarne szczyty wchodzące wprost do wody. Trasę aż do Sortland pokonaliśmy wzdłuż wybrzeża. Dzięki temu mogliśmy podziwiać równy rząd gór po drugiej stronie fiordu. Powoli zaczynało się ściemniać a my zbliżaliśmy się do Narviku. Zatrzymaliśmy się by zrobić zdjęcie miasta nocą. Grzegorz zadzwonił do naszego następnego gospodarza, że za chwile będziemy. Starałam się wytłumaczyć mojemu kierowcy, że na pewno nie jesteśmy aż tak blisko. Uwierzył, gdy jechaliśmy już ponad godzinę. Wieczór spędziliśmy z zapalonym podróżnikiem Jimmym, Andersonem, który odwiedził prawie wszystkie kraje na świecie, dokładnie 132. W czasie rozmowy podsunął nam kilka świetnych pomysłów na kolejne wyprawy. Opowiedział nam także o ciekawym zwyczaju w Narviku. Na początku muszę wspomnieć, ze miasto jest otoczone wysokimi górami. Powoduje to, że słońce nie pokazuje się nad nimi aż do początku lutego, mimo że od stycznia robi się coraz jaśniej i wszyscy wiedzą, że słońce jest już na niebie. Wszyscy z utęsknieniem codziennie wpatrują się w niebo, czekając na pierwsze promienie słońca. Jeśli w końcu ten moment nastąpi szkoły są zamykane a dzieci wracają do domu. W pracy robi się przerwę, rozdaje się ciastka i częstuje się kawą. Ludzie wychodzą na balkony, ulice i cieszą się słońcem. Z samego rana ruszyliśmy w okolice Kiruny do Jukasjarvi. Po drodze przejeżdżaliśmy przez park narodowy Abisko. Droga, którą jechaliśmy jest bardzo często zamykana z powodu wysokiego zagrożenia lawinowego. Mieliśmy szczęście, bo dzień wcześniej ją otworzyli. Teren wokół trasy, która wiedzie z Narviku do Kiruny zamieszkany jest przez lud Saami. Nazwy miejscowości były w dwóch językach, szwedzkim i ludu saami. Co ciekawe od czasu do czasu pojawiała się dwustronna tabliczka z nazwą osady. To znaczy, że ludzie mieszkają gdzieś wokół tego punktu, ale granice nie są bliżej określone. Z szosy widzieliśmy zaledwie kilka domów. Bardzo częstym obrazkiem były samochody pozostawione z przyczepami. Właściwie każdy samochód jechał ze skuterem śnieżnym. Po dotarciu do Jukasjarvi zwiedziliśmy hotel lodowy. Mimo dużej ilości turystów i strasznie drogich biletów, warto raz w życiu odwiedzić to miejsce. Nigdy nie wiadomo czy następna zima będzie na tyle surowa by udało się zbudować kolejny hotel lodowy. Po wypiciu lodowego drinka wróciliśmy na kolejną noc do Jimmiego. Po drodze minęliśmy małe stadko reniferów a Grzegorz zostawił gdzieś na trasie najcenniejszą rzecz: skrzynkę z narzędziami. Niestety zauważył to 300km dalej, więc nie opłacało się już po nią wracać. Pozostało mieć nadzieję, że nic się nie zepsuje. W drodze na Nordkapp, zatrzymaliśmy się tylko w Alcie. Noc spędziliśmy pod supermarketem czekając na otwarcie sklepu z narzędziami. Zrobiliśmy postój także zaraz za miastem by podziwiać widok startujących nad fiordem samolotów. W Honningsv?g, dowiedzieliśmy się, że warto porozmawiać z funkcjonariuszami lokalnej policji, czy istniej możliwość zdobycia, najbardziej na północ wysuniętego krańca Europy. Z samego rana udaliśmy się na posterunek. Żartujemy, że wchodzimy do jaskini lwa, bo wiemy już, że złamiemy przepisy, objeżdżając szlaban zamykający drogę na Nordkapp. Policjanci udzielili nam informacji, że tym dniu jest bardzo niebezpiecznie, z powodu nadchodzących sztormów. W tym przypadku postanowiliśmy posłuchać ich rady i zrezygnowaliśmy z wyprawy na Knivskjellodden. Po opuszczeniu posterunku, ruszyliśmy na podbój Nordkappu. Stojąc pod szlabanem Grzegorz zastanawiał się jak wykonać "asekurację boczną" by objechać rów po lewej stronie szlabanu. Spytałam się go, dlaczego nie możemy pojechać drugą stroną, gdzie na pewno jest rów, ale przykryty duża ilością ubitego śniegu. Chciał już skrytykować moją uwagę, kiedy to odwrócił głowę i porównał obie możliwości. Na koniec stwierdził z bólem w sercu, że tym razem kobieta ma racje. Wszystko poszło gładko i przejechaliśmy szlaban. Kiedy dojechaliśmy pod globus, rozpogodziło się i mogliśmy zrobić piękne zdjęcia. Wiał tak przeszywający wiatr, że po zrobieniu dwóch zdjęć bez rękawiczek, wbiegłam do samochodu i ogrzewałam ręce przez kilka minut. Byliśmy w tym miejscu w 2005, jednak to nie jest to samo, gdy stoi się tam wraz z tysiącem turystów. Widok był wspaniały. W oddali widać Knivskjellodden. Świadomi tego, że przed nami nie ma już nic, pragniemy jak najdłużej cieszyć się tą chwilą. Przez kilka minut wpatrywaliśmy się przed siebie. Po chwili zauważaliśmy nadchodzącą śnieżyce. Idealnie było widać, granicę opadu na tafli oceanu. Skierowaliśmy się w drogę powrotną. Podjechaliśmy do otwartego szlabanu. Cieszyliśmy się, że nie trzeba kombinować. Niestety coś było nie tak. Szlaban zamknął się nam przed nosem. Okazało się, że kierowca pługu, który otworzył szlaban wezwał policje. Po chwili oznajmił, że mamy jechać do miasta, a policja spotka nas po drodze. I faktycznie. Zobaczyliśmy policję i zatrzymaliśmy się na poboczu. Zza szyby widać było naszych znajomych policjantów. W czasie rozmowy, Grzegorz twardo starał się pokazać jak bardzo żałuje tego co zrobił. Ja niestety nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Na szczęście miałam na sobie gruby golf, wiec zakryłam nim usta, aby funkcjonariusze nie zauważyli, że się śmieje. Z poważną miną poinformowali nas o mandacie. Kątem oka zauważyłam, że drugi z policjantów, bawi się równie dobrze jak ja. Wyrazili swoją dezaprobatę, a następnie oświadczyli ze tym razem to tylko ostrzeżenie. Szczęśliwi kontynuowaliśmy podróż do malej wioski rybackiej, Bugoynes leżącej około 100km przed Kirkenes. Z Nordkappu podążyliśmy drogą wzdłuż Porsangen. Na zmianę pojawiało się słońce i nadchodziła śnieżyca. Wraz ze słońcem, niebo stawało się miejscami granatowe od ciężaru chmur lub różowe od promieni słońca. W oczy raziła biel śniegu. W miejscowości Lakselv zjechaliśmy na drogę prowadzącą w głąb lądu. Wjechaliśmy na płaskowyż Finnmarksvidda (300-500m n.p.m.).W końcu mogliśmy rozwinąć jakże zawrotną na nasze warunki prędkość 90km/h. Robiło się coraz zimniej. Byliśmy w krainie Saami. W Karasjok, gdzie zanotowano rekordowo niską temperaturę w Norwegii -51, my odnotowaliśmy nasz dotychczasowy rekord - 20. Była to godzina 16. Ciekawiło nas, co będzie w nocy. Dalej trasa wiodła wzdłuż ulubionej przez wędkarzy rzeki Tana. Jest to najbardziej zasobna w łososia rzeka w Norwegii. Jadąc w stronę Tana bru mijamy zaledwie kilka domów. Raz po raz przebiegające drogę zwierzęta migają nam przed oczami. W pewnym momencie, w okolicach świętej góry Lapończyków Rastigaissa (1067m n.p.m.) zauważamy kątem oka psa, czającego się przy drodze. Nie wiemy tylko czy to na pewno był pies, ponieważ w krajach nordyckich nie ma bezpańskich zwierząt. Giną atakowane przez wilki, z głodu lub zimna. Dojechaliśmy do Tana Bru. Pokonaliśmy 220-sto metrowy wiszący most. Pięknie podświetlony stanowi ozdobę okolicy. Zostało tylko 80km do Bugoynes. W pewnym momencie mimo pełni księżyca dostrzegliśmy dwa pasma zorzy polarnej. Po raz kolejny, zielonej. Zatrzymaliśmy się, zrobiliśmy zdjęcia i ruszyliśmy przed siebie. 40km przed Bugoynes dostrzegłam bardzo silną i zielono-żółto-różową zorze. Niestety, gdy się zatrzymaliśmy chmury wszystko zasłoniły. Po godzinie dotarliśmy do Bugoynes, malutkiej wioski rybackiej położonej na krańcu półwyspu, otoczonej górami schodzącymi do morza Barentsa. Miejsce to nazywane jest małą Finlandią gdyż zostało założone przez osadników fińskich. Słynie z połowów rosyjskich krabów królewskich(12kg!). Jest to jedno z nielicznych miejsc gdzie można je łowić. W osadzie mieszka około 230 osób, i aż do 1962 roku nie było lądowego połączenia ze światem. Zatrzymaliśmy się na noc u Xaviera, Francuza z Marsylii, który zapragnął zmiany w życiu. Stopem dojechał do Bugoynes i tu pozostał. Pracował w przetwórni krabów a obecnie przeniósł się na rosyjski statek. Kiedy do niego przyjechaliśmy mieszkał jeszcze na stałym lądzie. W jego mieszkaniu spotkaliśmy dwie Polki, które stopem przyjechały z Tromso. Dodatkowo poznaliśmy Dimę, Ukraińca pracującego na rosyjskim statku mówiącego po Polsku Jak sam gospodarz określił cała sytuację, byliśmy częścią Wielkiej Polskiej Inwazji.. Następnego dnia ruszyliśmy na 3h wspinaczkę w okoliczne góry. Wspięliśmy się na szczyt największego wzniesienia w okolicy i naszym oczom ukazała się przepiękna panorama z widokiem na fiord Varangerfjorden, Vadso, a także na rosyjską część lądu. Przez kilka minut podziwialiśmy ten widok. Niestety trzeba było wracać. Słońce powoli kryło się za horyzontem. Ścieżka, którą obraliśmy prowadziła przez oblodzone stoki. Czasami ciężko było utrzymać równowagę i nie zsunąć się w dół. Szczególnie w drodze powrotnej, kiedy to grawitacja chętnie nam pomagała. Następnego dnia minęliśmy Kirkenes i próbowaliśmy dojechać do Grense-Jakobselv, Osady położonej na samej granicy Rosyjskiej. Nie ma tam przejścia granicznego ani obwarowań granicznych. Jest tylko wąska rzeka. Niestety droga była zamknięta. Jak wiemy szlabany nie są dla nas przeszkodą. Ale strome podjazdy przy dużej ilości śniegu okazały sie problemem dla sprzęgła które zaczęło puszczać. Nie chcą ryzykować unieruchomienia samochodu na nieuczęszczanej drodze zawróciliśmy. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Kirkenes. Jest to duże Miasto, jak na północną Norwegie, liczące 6000 mieszkańców. To był koniec naszej przygody z Norwegią. Niecałą godzinę później wjechaliśmy do krainy reniferów. Finlandia okazała się być raczej monotonna w swoim krajobrazie. Jechaliśmy prostymi drogami ograniczonymi śnieżnymi zaspami, a wokół nas las. W czasie naszej podróży poznaliśmy chyba jego wszystkie możliwie rodzaje. Od karłowatych choinek aż po wysokie świerki. Zanim zapadł zmierzch dojechaliśmy do Inari. Miejscowości, która leży nad jeziorem o tej samej nazwie, drugim, co do wielkości w Finlandii. Niestety naszym oczom ukazała się tylko biała przestrzeń. Po raz kolejny, mogliśmy sobie jedynie wyobrazić jak cudownie może to miejsce wyglądać latem. Następnego dnia dojechaliśmy do Torvinen, gdzie odwiedziliśmy Phillippe. Kanadyjczyk zorganizował spotkanie grupki znajomych zainteresowanych zbudowaniem lodowej sauny. Dzień przed naszym przyjazdem wycinali lodowe bloki, a następnie transportowali pod jego dom z odległego o 60 km jeziora. Naszym zadaniem było przewiezienie ostatniej partii lodu. Zanim to uczyniliśmy Kirsi zabrała nas i Francuzów nad zamarznięte jezioro. Pokazała specjalne urządzenie służące do robienia przerębli. Następnie rozdała nam 3 malutkie wędki, które wyglądały jak zabawki. Początkowo dziwiłam się, że są takie małe, ale potem uświadomiono mnie, że bezcelowe jest siedzenie z długą wędką nad malutkim przeręblem. No nic, taki los blondynki. Po powrocie zabraliśmy się do budowy sauny. Około pierwszej w nocy sauna była gotowa. Wyczerpani położyliśmy się spać. W domu był tylko jeden duży pokój, na środku którego stał piec i mała kuchenka, w której tlił się ogień. Cała podłoga to było jedno wielkie łóżko. Razem 18 osób spało na rozłożonych na podłodze karimatach. Tylko szczęśliwcom udało się zająć kanapę. Kiedy kładliśmy się spać termometr wskazywał -20. Kiedy się obudziliśmy pokazywał -32. Kolejny dzień rozpoczęliśmy od ulepszania dachu sauny. Po skończonej pracy udaliśmy się na narty biegowe. Grzegorz w tym czasie starał się sprawdzić jak mocno można się zakopać samochodem w śniegu. Tak można nazwać jego 2-godzinną przejażdżkę w trakcie, której pokonał, uwaga! ... aż 10 metrów. Naprawdę podziwiam go za wytrwałość. Dobrze, że właściciel domu także był zainteresowany off-roadem i posiadał odpowiedni sprzęt by go wyciągnąć. Wieczorem nastąpiła próba generalna naszej sauny. Niestety zerwał się silny wiatr i całe ciepło było wywiewane ze środka. Ale wrażenie i atmosfera była wspaniała. Z tego co wiem, Phillippe udoskonalił konstrukcje dachu i sauna jest sprawna. Szkoda tylko, że nas już tam nie ma... Następny dzień spędziliśmy na stoku, prowadząc odwieczną walkę o to, co jest szybsze, narty czy snowboard? Tym razem wygrał snowboard. Nasze zawody rozgrywaliśmy w Pyhajarvi. Jak się okazało w jednym z bardziej znanych ośrodków narciarskich w Finlandii. Tego samego wieczoru dojechaliśmy do Saari-Kamy. Malutkiej osady ciągnącej się przez 20 km. Każdy dom miał własny przystanek autobusowy, a odległość do najbliższego sąsiada wynosiła około kilometra. Z rana Taina zaproponowała nam przejażdżkę skuterem śnieżnym. Nie była to jednak zwykła wyprawa. Doczepiliśmy sanie do skutera a do nich dwie liny. Które służyły do tego by się ich trzymać jadąc na snowboardzie. Zabawa była wyśmienita. Przy - 15 i w pełnym słońcu jeździliśmy po zamarzniętym jeziorze. Powoli słońce zaczęło zachodzić. Musieliśmy wracać, bo zaczęło robić się bardzo zimno. Po powrocie do wioski zjedliśmy obiad, podziękowaliśmy gospodarzom i ruszyliśmy w dalszą drogę. Zatrzymaliśmy się w Kajaani w drugim domu Phillippe, który powiedział nam gdzie jest ukryty klucz. Okazał nam przy tym ogromne zaufanie charakterystyczne dla ludzi z północy. Rozpaliliśmy w kominku i poszliśmy spać. Kolejny dzień to droga do Viinivaary, osady położonej na najbardziej wysuniętymi na wschód krańcu Europy w południowej Karelii. Po drodze mieliśmy okazje przejechać przez ośmio kilometrową drogę z Koli do Vuonislahti, prowadzącą przez zamarznięte jezioro. Po kilku godzinach jazdy dojeżdżamy do celu. W drzwiach wita nas Merja. Około 30-letnia kobieta mieszkająca sama w 100-letnim domu bez ogrzewania i bieżącej wody. Toaleta, a może raczej latryna, znajduje się w stodole, o kilkadziesiąt metrów. Kiedy chciałam iść w nocy do toalety zastanawiałam się trzy razy zanim tam poszłam. Nie dlatego że mi warunki nie odpowiadały, ale po opowieściach o wilkach atakujących zwierzęta, nie jest łatwo spacerować w ciemnościach. Pokazała nam zdjęcia wilka, którego zabił sąsiad, gdy ten zaatakował jego psa. Na zdjęciu wilk niczym nie przypominał tych, które znamy z ZOO. Był o wiele większy, a wystające kły naprawdę wyglądały groźnie. Latem Merja zbiera borówki i od czasu do czasu robi badania przyrodnicze w ramach specjalistycznych projektów. Zimą zajmuje się hodowlą kur i kaczek. Byliśmy pełni podziwu, dla jej wytrzymałości. Codziennie musi chodzić po wodę do strumienia, rąbać i przynosić drzewo do kominka. Spędziliśmy dwa dni w tym cichym i spokojnym miejscu, a następnie zmęczeni ale szczęśliwi ruszyliśmy do Turku gdzie zakończyła się nasza podróż. Podziękowania dla firmy GÓRALMET za wykonanie specjalnych łańcuchów śnieżnych, które wielokrotnie pomagały nam wydostać sie z opresji. /artykuly,Europa,439,5 ARTYKUŁY KRAJE GALERIE AKTUALNOŚCI PATRONATY TAPETY PROGRAM TV FORUM KSIEGARNIA BILETY LOTNICZE O Geozecie Reklama Polityka prywatności i pliki cookies Warunki użytkowania Kontakt Norwegia norwegia 42 Szwecja szwecja 59 Norwegia0,44001NOKkoronaSzwecja0,45981SEKkorona