Śladami Trolli
artykuł czytany
9071
razy
Jadąc w stronę Norwegii napotykamy po raz pierwszy w tej podróży na korek. Jego przyczyną nie jest jednak mała przepustowość drogi czy jej remont, lecz wypadek i zapalenie się samochodu. Czekając na usunięcie skutków kolizji stoimy na środku mostu niespełna 20 minut. Karetki pogotowia i wozy straży robią swoje i ruch wraca do normy. Policji nie widać.
Około osiemnastej wjeżdżamy do Norwegii i drogą nr 22 udajemy się do dobrze mi znanej Gansviki. O 18,45 jesteśmy już na kąpielisku. W tym momencie muszę powiedzieć za Dąbrowską: "Tu zaszła zmiana". Chodzi o zniknięcie z parkingu jego stałych dotychczas elementów, czyli jachtu "Juliana" i wraku jakiejś bliżej niezidentyfikowanej jednostki pływającej. Niezmiennie natomiast parkuje w tym samym miejscu stary volkswagen mojego pierwszego norweskiego pracodawcy. Nadal też rosną w stanie dzikim krzaki malin, których, zdaje się, nikt tu nie zbiera. Wieczorem trochę pływam z Joanną w jeziorze. Potem tradycyjnie: my do auta, nasi współtowarzysze do namiotu. Na parkingu śpią jeszcze oprócz nas Niemcy w dwóch kemperach.
W poniedziałek pokonujemy 387 kilometrów (średnia w całej podróży to 322 km) i jedziemy aż siedmioma drogami: 22, 4, 34, 33, E16, 5, 55. Na drogę E16 można byłoby dostać się znacznie wcześniej, ale postanowiliśmy ominąć Oslo, aby nie uiszczać opłaty za wjazd i wyjazd z tego miasta.
Na stacji Statoil przy drodze nr 4 dokonuję pierwszego od wyjazdu z kraju tankowania. Jest to zarazem najtańsze paliwo, jakie widziałem w tym roku w Skandynawii. Za litr oleju napędowego zapłaciłem bowiem jedynie 9,40 NOK. Dobrze się stało, że wziąłem ze sobą kartę kredytową. Po drodze rzadko bowiem zdarza się spotkać stację, na której można byłoby płacić gotówką (w Szwecji występują one częściej). Całkiem nieźle, można nawet rzec - rewelacyjnie, wygląda średnia spalania w moim aucie. 6,36 litra na sto kilometrów to wynik, jakiego w Polsce nigdy nie miałem, przynajmniej jeżeli chodzi o Diesla.
Po drodze spotykamy młodego chłopaka z dredami na głowie, plecakiem i długą ni to rurą ni to trąbą (ponoć jakiś australijski instrument). Na kawałku kartonu ma napisane "Fagerness" (prawdziwa nazwa tej miejscowości ma o jedno "s" mniej). Okazuje się, że jest on studentem z Wrocławia i próbuje stopem dostać się do pracy, którą mu ktoś obiecał w Fagernes. Postanawiamy go podwieźć do tej miejscowości, gdyż widzimy, że ma niewielkie szanse na zatrzymanie jakiejś innej okazji. My sami zatrzymaliśmy się w tym miejscu tylko dlatego, że zauważyliśmy namalowaną wysoko na skale flagę Norwegii i postanowiliśmy ją sfotografować.
Około wpół do czwartej po południu docieramy do Laerdal. Jest tu dobrze wyposażony kemping, parę sklepów, no i są piękne widoki. W miejscowym Kiwi kupuję plastikową butlę piwa Ringnes Pilsener o pojemności 1,25 litra za 50,40 NOK (w tym kaucja 2,50 korony) oraz półtoralitrową Coca Colę za 18,40 NOK. Trochę pluskamy się w tutejszym fiordzie, a potem sześciokilometrowym tunelem jedziemy na przystań w Fodnes. Wjeżdżamy na prom i za 192 korony przepływamy na drugą stronę Laerdalfiord do Mannheller. Stąd drogą nr 5 jedziemy do pobliskiego Sogndal. W miasteczku tym nie zauważamy niczego szczególnie interesującego, więc po paru minutach jedziemy drogą nr 55 szukać miejsca na nocleg. Nie jest to jednak łatwe. Z jednej strony wąskiej drogi rozpościera się fiord, z drugiej zaś strome skały. Dopiero po 20 kilometrach, na obrzeżach bodajże Leikanger, udaje nam się znaleźć miejsce jako tako nadające się na biwak. Ponieważ nie chcę spać bezpośrednio przy drodze, zjeżdżam stromą polną dróżką bezpośrednio nad fiord. Rano okaże się, że to nie był do końca dobrze przemyślany krok. Samochód na pierwszym biegu, bez pasażerów, z wielkim trudem wydostał się na równy teren.
We wtorek rano znów przejeżdżamy przez Sogndal i drogą nr 55 jedziemy ok. 15 kilometrów do Solvorn. Tutaj zostawiamy samochód na parkingu i wsiadamy na prom (26 NOK od osoby w jedną stronę), aby po niespełna 20 minutach podziwiania bajecznych obrazów Lusterfiordu dopłynąć do Ornes. Przez następne 20 minut wspinamy się serpentynami pod górę, mijając po drodze zabezpieczone przed ptakami siatką sady z czereśniami. Wreszcie dochodzimy do obiektów Urnes, z których najważniejszym jest niewątpliwie dwunastowieczny kościółek typu stav. Za możliwość jego zwiedzenia od wewnątrz trzeba zapłacić 45 NOK od osoby dorosłej.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż