Teneryfa - wyspa o wielu obliczach
artykuł czytany
12634
razy
Fotografuję Mieszka i Dro idących nad samym urwiskiem skalnym, spiętrzone fale jak gdyby chciały ich wyrwać temu światu, wieje zarąbiście... Po chwili jestem już na szczycie góry - wulkanu, po obu stronach ocean, plaże, a w oddali El Medano. Uśmiecham się do downhillowców wbiegających pod górę z rowerami pod pachą, niestety nie widziałam jak zjeżdżają po jej stromych zboczach. Pewnie niezły widok! Sabina dociera na szczyt, ma łzy w oczach, jest wzruszona... Słońce już zachodzi, kiedy docieramy do Playa de la Teita, mała zatoczka, opustoszałe leżaki z palmami. Tylko nieliczni zmagają się z falami. Trzeba poszukać przystanku autobusowego, robi się ciemno, nad nami przelatujące samoloty (blisko lotnisko). Tym razem mamy szczęście i po niecałych 40 minutach pakujemy się do autobusu. Jeszcze tylko jakieś pół kilometra piechotką... Zmęczeni, brudni, docieramy do Amarilla o 22. Eleganckie Angielki właśnie wychodzą do restauracji. Mieszko daje się jeszcze zaciągnąć pod prysznic, twardy zawodnik! A piachu pół wanny!
31 sierpnia 2005 - słodkie nicnierobienie
Nasz najmłodszy w rodzince wstaje rano o ósmej z hakiem, przecież według moich planów miał pospać przynajmniej do dziewiątej. Entuzjastycznie woła: "Mama jeść!" Na Teneryfie mają dobre płatki śniadaniowe, szczególnie te pełnoziarniste. Zadowalam się trzema pomarańczami, smakują wybornie - soczyste, banany też mają inny smak - słodsze, pychota! Kochana mama wyprała nam wszystkim sandały, po wczorajszej wyprawie wyglądały tragicznie. Boso biegniemy na basen, pływam w kółko chyba z dziesięć rundek i po raz pierwszy od przylotu na wyspę daję się ponieść słodkiemu niente na leżaku... Zerkam sobie zza okularów na palmy, Hindusów w turbanach, Afrykańczyków, rozkrzyczane dzieciaki, taplające się w wodzie... Dzisiaj zostajemy nad basenem dłużej, wieczór spędzamy na wulkanicznej plaży, po drodze namierzając Albatrosa (kupiliśmy tydzień timeshare w tym hotelu, very exclusive). Późnym wieczorem wymykamy się sami z Dro do knajpki na sangrię, show w stylu Abby - trochę naciągane.
1 września 2005 - Las Galetas
W Polsce rozpoczęcie roku szkolnego, Ozzy ma przedłużone wakacje o cały tydzień, uśmiecha się z szelmowskim błyskiem w oku. Rozdzielamy się, Ozzy z Dro - piesza wędrówka do Las Galetas, ja z Sabiną i Mieszkiem - spokojny spacerek wzdłuż ukwieconych willi i pól golfowych nad oceanem (zapomniałam aparatu fotograficznego, a kwiaty cudne!).
Po powrocie chłopaki opowiadają o swojej wyprawie. Z Amarilla Golf do Las Galetas szli wzłuż wybrzeża - ścieżka wyraźna, chociaż raz trzeba było obejść tamtejsze "privado". Przed Ten-Bel piękne, podmyte skały pod wzgórzem z ciekawie ukształtowanym wierzchołkiem. Na skałach - miejsce naturystów oraz zabezpieczone zejście do wody. Za wzgórzem - już w Ten-Bel - półki skalne, na których można się opalać, również drabinki do wody - korciło żeby się wykąpać. W Ten-Bel trzeba obejść ośrodek z dużym basenem, a dalej znowu skaliste wybrzeże, z ciekawymi formacjami skalnymi, tam też można się wykąpać, chociaż zejście po schodach do wody zamurowane. Las Galetas to bardzo miła miejscowość, można tam przyjemnie spędzić trochę czasu. Pierwsza plaża kamienista, ale za to wspaniałe miejsce, żeby obejrzeć podwodny świat nie wysilając się zbytnio - płytko. Wystarczy założyć maskę z rurką i położyć się na wodzie, wśród kamieni dziesiątki gatunków kolorowych rybek. Dalej - przy porcie plaża już piaszczysta, także godna polecenia.
Wrócili autobusem, chociaż na przystanku musieli znowu odstać swoje. Wieczorem zbieramy manatki, rano opuszczamy Amarilla Golf - drugi tydzień spędzimy w Playa de Las Americas (byłam tam z Dro w ubiegłym roku).
2 września 2005 - nowe lokum - Regency Club (Playa de Las Americas)
Dro zajeżdża z samego rana Seatem Ibizą (wypożyczony na tydzień) i jedziemy do Playa de Las Americas, hotel Regency Club, nieopodal Sky Parku. Dzień typowo organizacyjny, znowu rozpakowywanie walizki, czekamy, zanim zwolni się apartament, umilając sobie czas zabawami w basenie. Słychać język polski, gawędzimy ze Ślązakami w jacuzzi, (pozdrowionka), chyba jednak więcej Czechów... Robi się jakoś swojsko, bo w Fairways czuło się egzotykę (oprócz nas była tam tylko jedna polska rodzina, której nigdy nie udało nam się spotkać).
Przeczytaj podobne artykuły