Joanna Natalia Musiatewicz
Krótka opowieść o południowej Francji
Geozeta nr 9
artykuł czytany
15171
razy
Jakież jednak było nasze rozgoryczenie, gdy po kilkugodzinnym spacerze po Ville Basse, nie udało nam się zobaczyć nic, na czym, choć przez chwilę można by zawiesić wzrok. Zniechęcone udałyśmy się więc w stronę Cité. A tu okazało się, że mogłyśmy cały ten czas spędzić wśród czystych i przyjemnych zabudowań starego miasta. Co z tego, że nie do końca autentycznych? Przynajmniej cieszących oko!
Cordes-sur-Ciel - Carcassonne w miniaturze
Wszystko co widnieje w zapiskach powyższych pozostaje całkowicie aktualne przy opisie Cordes - popularnego, choć jedynie na regionalną, a nie na europejską skalę, kamiennego miasteczka. Wszystko, z pewnym wyjątkiem. O ile Carcassonne jest sielskie i malownicze, Cordes jest już niestety kiczowate.
Dotarcie do niego wymagało na prawdę znacznych poświęceń z naszej strony. Aby w niedzielę znaleźć się w prowincjonalnym miasteczku, mając za jedyny możliwy środek komunikacji kolej, trzeba mieć dużo samozaparcia i cierpliwości. By zdążyć na jedyne możliwe w niedzielne przedpołudnie połączenie (ach, ta wiecznie świętująca Francja!) musiałyśmy wstać przed godziną szóstą, a następnie zziębnięte i przemoczone, iść przez godzinę na dworzec, przez pogrążone jeszcze w nocnych ciemnościach Albi. 5 minut w cieplutkim pociągu miedzy Albi i Gaillac, a potem godzina czekania na połączenie z Cordes. Wreszcie wysiadamy w Cordes, a tu kolejna niespodzianka. Jest w pół do jedenastej, a cel naszej podróży okazuje się być oddalony od stacji o pięć kilometrów. Maszerujemy więc dzielnie, najpierw po luksusowej asfaltowej szosie, przecinającej sięgające niemal po horyzont pola słoneczników, a następnie pod górę, po kamiennych podejściach i specjalnie w tym celu rozrzuconych stopniach. Gdyby jeszcze droga była pod jakimś względem ciekawa... Tymczasem wszystko co mijamy sprawia ponure wrażenie opuszczenia i martwoty. Przechodzimy przez dwie wioski i nie spotykamy choćby jednej żywej duszy. Nawet bezdomny pies nie wychodzi nam na spotkanie, zza zamkniętych okiennic nie dochodzą żadne oznaki życia.
Podczas takich spacerów człowiek często zaczyna filozofować lub rozmyślać nad swoim ciężkim losem. Dla zapracowanego Polaka spokojne, wręcz nudnawe życie Francuza z południa wydaje się być jakimś rozkosznie błogim snem. Wielokrotnie zastanawiałyśmy się nad źródłami dochodów Francuzów i nie udało nam się dojść do żadnych konstruktywnych wniosków.
Wszelkie urzędy, takie jak poczty czy banki oraz większość sklepów, w tym nawet część spożywczych, są otwarte dla klientów w godzinach od 10 do 12, a następnie od 14 do 18. Niedziela jest oczywiście dniem zupełnie martwym pod względem handlowym a nawet restauracyjnym. Równie feralnym dniem jest poniedziałek, kiedy to większość nie spożywczych sklepów wita swych klientów opuszczonymi roletami. Nie ma co ukrywać, że system taki może bardzo skomplikować życie, szczególnie przyjezdnym. Pewnego dnia stanęłyśmy niemal przed widmem śmierci głodowej, gdy przez kilka kolejnych dni odnosiłyśmy porażki w czasie prób spieniężenia czeków podróżnych. Nigdy bowiem nie udawało nam się dotrzeć do banku przed godziną dwunastą, przedpołudnia spędzałyśmy wszak w pociągach. Zostawały nam jedynie dyżury popołudniowe, ale jak się miało okazać, są one wykorzystywane jedynie do nadrabiania zaległości papierkowych urzędników, zaś o wymianie pieniędzy nie ma mowy.
Cóż więc robią Francuzi podczas przerw w pracy, przed pracą i po pracy? Jedzą, albo przynajmniej myślą o jedzeniu! Posiłek jest celebrowany niczym msza w kościele i świętokradztwem jest jego zakłócenie. Zresztą, jeśli nawet Francuz aktualnie nie je, a ma chwilę wolnego czasu, podejrzewam, że obmyśla hymny na cześć jedzenia. Nigdy nie zapomnę wyjątkowo wyrafinowanych opisów umieszczonych na etykietkach słoiczków z musztardami. A to rozwodzenie się nad subtelnymi różnicami w smaku, wyglądzie i zastosowaniu serów, które dla nas, wszystkie wyglądały jak camemberty! Gdy idziesz we Francji na lokalny targ i kupujesz miejscowy przysmak, a wyglądasz na cudzoziemca i sprzedawca wyczyta z twej twarzy, że nie bardzo wiesz, co z zakupionym towarem można zrobić, bądź pewny, że usłyszysz przynajmniej kilka, wyjątkowo skomplikowanych przepisów. Kuchnia wydaje się być główną rozrywką i zainteresowaniem przeciętnego obywatela.
Samo Cordes, do którego w końcu, po półtoragodzinnym marszu dotarłyśmy, okazało się być skupiskiem kilku wąskich uliczek, do złudzenia przypominających te z Carcassonne. Z jednym, wspomnianym wcześniej, wyjątkiem - sklepiki oferowały jedynie kiczowaty i niechlujnie wykonany towar, za to po cenie godnej kunsztownego rękodzieła i niestety, nic ponadto. Żadnych szczególnych zabytków poza piaskowymi kamieniczkami. "Ładnie", ale bez zachwytów. Dość zwyczajnie, powiedziałabym - nudnawo.
Przeczytaj podobne artykuły