podróże, wyprawy, relacje
reklama
Artur Lorenc
zmień font:
Trzy oblicza Norwegii - Fiordy, Lofoty, Nordkapp
artykuł czytany 10765 razy
Wyprawa rowerowa do Norwegii 2006
Odgłos nadjeżdżającego pociągu oznaczał, że już za kilka minut wsiądę do wagonu, zasuną się drzwi i wyruszę w moją pierwszą podróż. Na koniec usłyszałem jeszcze kilka ciepłych pożegnalnych słów od bliskich, którzy strasznie przeżywali ten wyjazd i pora było się zbierać. Przez kilka następnych godzin wsłuchiwałem się w stukot jadącego pociągu i wpatrywałem się w przesuwający się za oknem krajobraz. Jednocześnie próbowałem sobie wyobrazić jak to będzie. Jak przywita mnie Szwecja i jakie przygody szykuje dla mnie Norwegia. Znając Skandynawię ze zdjęć i z informacji, jakie udało mi się znaleźć, byłem bardzo podekscytowany myśląc o tym, co mnie tam czeka.
Wreszcie po dwóch przesiadkach i bieganiu z całym ekwipunkiem od jednego pociągu do drugiego dotarłem do Gdyni, skąd płynąłem do Karlskrony. Pozostało mi jeszcze znaleźć terminal promowy i po odprawie byłem już na pokładzie promu.
Siedząc na pokładzie zewnętrznym wpatrywałem się w zabudowania portowe i płożące się w oddali, u stóp wzniesienia miasto. Odbierałem jeszcze ostatnie telefony i sms-y od rodziny, znajomych, którzy cały czas nie dawali o sobie zapomnieć dodając mi otuchy. Wreszcie odgłos cicho do tej pory pracujących silników wzmógł się, a mozolnie, jakby trochę opieszale zaczął wypływać z portu. Wydobywający się z głośników głos kapitana poinformował, że właśnie obraliśmy kierunek na Szwecję. Gdynia powoli stawała się wspomnieniem. Doki i stocznia przesuwały się z wolna jakby chciały jak najdłużej skupić na sobie uwagę. Szkielety budowanych statków niczym statki widmo żegnały pasażerów stając się ostatnim obrazem, jaki zapada w pamięci. Jednak i one ostatecznie zniknęły. Zniknęła Gdynia gdzieś za horyzontem pochłonięta przez wody Bałtyku, a prom rozpruwając fale wypłynął na pełne morze. Zapadła noc, więc podróż szybko minęła. Gdy się rano obudziłem właśnie zbliżaliśmy się do wybrzeży Szwecji, o czym świadczyły charakterystyczne skalne wysepki porozrzucane wzdłuż brzegu, niczym pułapki zastawione na przypływające statki.
Powitanie, jakie zgotowała mi Skandynawia do gorących nie należało. Ciemne złowrogo wyglądające chmury, które grubą warstwą przykrywały niebo, sprawiały wrażenie, że zaraz zwalą się przybyszom na głowy. W przeciwieństwie do aury celnik uśmiechnął się i życzył miłego pobytu na terenie Szwecji. Sam do końca nie wiem, czy chciał wyrazić pewne uznanie na widok mojego roweru, który był obładowany jak wielbłąd w karawanie, czy też było w tym trochę ironii, ale przynajmniej on wysłał jakieś pozytywne fluidy.
Od tej pory rozpoczęło się moje pedałowanie przez Skandynawię, gdzie czeka mnie ponad 55000 km do przejechania. Szybko, więc zabrałem się do jazdy. Początkowo wykręcanie kolejnych kilometrów szło dosyć opornie. Po opuszczeniu Karlskrony i ruszeniu w głąb Szwecji wiatr jakby sprzemierzył się przeciwko mnie i chciał pokazać, że nie będzie to niedzielny spacerek. Ja jednak doskonale wiedziałem, na co się porywam i nastawiłem się wcześniej na różne niesprzyjające warunki, więc zaskoczony nie byłem. Jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że trudy wyprawy czekają mnie w norweskich górach, na wybrzeżu i oczywiście na północy kontynentu.
Im dalej od wybrzeża tym droga co raz bardziej zmieniała swoje oblicze, pokazując od czasu do czasu pazurki. Stawała się pofalowana bardziej niż wody Bałtyku podczas rejsu do Karlskrony, a ja niczym łódeczka targana przez rozwścieczone fale znajdowałem się raz na dole, raz na górze. Najbardziej taki nierówny i szarpany rytm jazdy dawał się we znaki pierwszego dnia. Do połowy zaplanowanego dziennego limitu 125 kilometrów jechało się całkiem znośnie. Niestety w pewnym momencie do głosu zaczynało dochodzić zmęczenie wcześniejszą kilkugodzinną jazdą pociągiem i bieganiem z całym ekwipunkiem po schodach z jednego peronu na drugi. Jak się później okazało nie pozostało to zupełnie bez znaczenia i osłabiło mój organizm na samym początku. Nagle poczułem się jakby ktoś wyłączył mi zasilanie. Bardzo dziwne było to uczucie, bo zwyczajnie nie miałem żadnej mocy w nogach, które zrobiły się jak z waty. Co raz częściej się zatrzymywałem, a naciskanie na pedały przypominało syzyfową pracę, bo tempo jazdy i tak pozostawało opłakane. Największym zaskoczeniem dla mnie było to, że jadąc niemal zasypiałem na rowerze. Okropnie się czułem tego pierwszego dnia wyprawy. Teraz mogę powiedzieć, że był to najgorszy dzień podczas całej 45 dniowej podróży, jeśli chodzi o jakieś objawy zmęczenia. Z trudem dociągnąłem tego dnia do 125 kilometrów, chociaż na sam koniec jechało mi się znacznie lepiej. Szybko znalazłem kawałek pola gdzie mogłem rozbić namiot. Jedyne, o czym wtedy marzyłem to zasnąć i wypocząć, aby być gotowym do dalszych rowerowych zmagań, bo zakończony dzień nie napawał optymizmem.
Na szczęści problemy z pierwszego dnia okazały się jednorazowym buntem organizmu, który nie spłatał mi więcej takiego figla. Jeszcze przez 2, 3 dni zdarzały się pojedyncze bóle w mięśniach czy stawach, ale w końcu nogi potrzebują też czasu żeby przystosować się do zwiększonego wysiłku. W każdym bądź razie więcej kondycyjnych problemów nie miałem, a o koszmarnym początku szybko udało mi się zapomnieć. Również aura postanowiła spuścić z tonu i obdarowała mnie piękną, słoneczna pogodą na dobrych kilka dni.
Jadąc przez Szwecją miałem wrażenie przemierzania krainy wiecznego spokoju, sielanki, gdzie czas jakby zwalnia, a ludzie żyją własnym rytmem. Jedynie większe miasta, które spotykałem na drodze tylko od czasu do czasu, przypominały o pośpiechu i miejskim zgiełku. Na ogół jednak miałem przyjemność jechać w tej cudownej atmosferze niezakłóconej niczym ciszy i spokoju. Mieniące się różnymi barwami pola, czerwone, drewniane domy samotnie wśród nich tkwiące, zagrody ze zwierzętami i malownicze jeziorka dodające jeszcze smaczku do całej tej mieszanki. To jest Szwecja, którą ja miałem okazję poznać i która najbardziej utkwiła mi pamięci. Przed wyjazdem może nieco inaczej ją sobie wyobrażałem, ale na pewno nie byłem zawiedziony, a wręcz przeciwnie pozytywnie zaskoczony. Jazda rowerem w takiej scenerii jest czystą przyjemnością, a pokonywanie kolejnych kilometrów przychodzi jakby łatwiej i czas szybciej mija. Jednak żeby nie było tak pięknie i kolorowo to, co jest powszechnie wiadome, nie ma róży bez kolcy. W tym wypadku były nimi znienawidzone przeze mnie meszki. Chyba do końca życia będę już przeklinał te stworki, które zostały stworzone chyba tylko po to, aby zatruwać człowiekowi życie. Po przyjemnym dniu, wieczorami zawsze dawały o sobie znać, a raz przepuściły na mnie dosłownie zmasowany atak. Gdy rozkładałem namiot nic nie zapowiadało, że za chwilę pojawi się rozwścieczona chmara meszków. Z wielkim trudem przyszło mi schowanie całego ekwipunku do namiotu, a sam musiałem wskakiwać do środka niemal na szczupaka i czym prędzej zasunąłem wejście. Chcąc nie chcąc kilka tych latających bestii dostało się do namiotu, więc zaczęła się zabawa w kotka i myszkę. Poranek wyglądał podobnie. Składając w pośpiechu namiot nie starczało mi rąk żeby się od nich odganiać. Siadały dosłownie wszędzie i kąsały każdy nie zasłonięty skrawek ciała. Po tych zmaganiach na pamiątkę zostały mi na jakiś czas czerwone kropki na nogach i dozgonna nienawiść do meszków. Kolejny piękny, słoneczny dzień pozwolił mi jednak puścić w niepamięć to koszmarne zdarzenie i znów byłem pełen optymizmu i pozytywnej energii.
Strona:  [1]  2  3  4  5  następna »

górapowrót
fotoreportażfotoreportaż
» Skandynawia - Robert Remisz
» Norwegia - Agata Pospieszyńska
» Norwegia - Tomasz Ciesielczuk
wyróżniona galeria
» Lofoty - Leszek Janasik
» Spitsbergen - Mateusz Moskalik
wyróżniona galeria
» Norwegia 2006 - Marco Polo
» Przyroda Spitsbergenu - Mateusz Moskalik
wyróżniona galeria
» Zima na Lofotach - Leszek Janasik
górapowrót