Jolanta Czupik, Dominik Stokłosa
Cinquecento do Kazachstanu przez Ukrainę i Rosję 2004
artykuł czytany
5184
razy
Czytając relacje ludzi pasjonujących się dokładnie tym samym, co my, czyli podróżami; odnosi się wrażenie, że jest to bardzo proste. "Kupiliśmy, zapłaciliśmy, pojechaliśmy" - to główne słowa, jakie padają w relacjach. My "uprawiamy" inna turystykę. Preferujemy własny środek transportu. Pokonać odległość kilku tysięcy km samolotem nie jest tym samym, co pokonać taki dystans "własnymi czterema kółkami", po drodze mając wiele nieoczekiwanych zdarzeń. Nieliczni podejmują próbę sprawdzenia siebie, ale i możliwości technicznych swojego samochodu, nie mając żadnych gwarancji na sukces wyprawy. Jedna poważna awaria samochodu może zniweczyć wszelkie plany. Podróż samochodem gwarantuje nieograniczoną mobilność, a tym samym niezależność. Pozwala zobaczyć więcej i dotrzeć tam, gdzie docierają nieliczni.
Radą i pomocą służył nam Pan Wojciech Majewski redaktor programu Speed 2 w TVP3, który od samego początku wierzył w powodzenie ekspedycji.
Trasa: Ukraina, Rosja, przejazd przez cały Kazachstan.
Miała to być pierwsza wyprawa tak małym samochodem, w dodatku osobowym, w rejon Azji Centralnej. Jej cel to przede wszystkim zapoznanie się z niekonwencjonalnymi miejscami i ciągle jeszcze mało rozpowszechnioną w naszym państwie kulturą krajów azjatyckich jak i promowaniem tej strony świata jako atrakcyjnego miejsca podroży. Sprawdzenie siebie i możliwości auta. Po przygotowaniu Fiata Cinquecento 900 zapadła decyzja: ruszamy 25 czerwca 2004 i tak się stało! Przed nami było ponad 15 tys. km do przejechania.
Pierwsza granica była w Korczowej. Minęła szybko i bezstresowo. Na pytanie, dokąd jedziemy, padła odpowiedź - Kazachstan. Służby graniczne "popukały się w głowę" i życzyły szczęścia.
Pierwsze problemy po 528 km to oczywiście ukraińskie "DAI", czyli milicja drogowa, której uparcie chcieliśmy uciec - skończyło się na życzliwej pogawędce i 20$ łapówki. Kolejne 300 km mijało na rozmowie, co czeka nas dalej w kwestii milicji. Nauczeni doświadczeniem z ubiegłorocznej wyprawy na Krym nie czekaliśmy zbyt długo. Zatrzymano nas w okolicy Umanu za wyprzedzanie na linii ciągłej, ale tylko w oczach pana milicjanta, bo dla nas była przerywana - kolejna łapówka 30 hrywien. Tutaj pojawiło się pierwsze zdenerwowanie, bo faktycznie była linia przerywana. Zrobiliśmy wywiad środowiskowy u miejscowych kierowców. Okazało się, że nagminne straszenie sądem jest czymś powszechnym na Ukrainie i nie należy się tym przejmować, a stawki łapówek w postaci 100 Euro, jakich żądają, należy ignorować. Przyjęta stawka to 10-15 hrywien i tego należy się trzymać. Receptą na ukraińskie "DAI" jest cierpliwość w myśl zasady: "Wy macie czas, to i my mamy czas".
Przed nami był odcinek drogi z Biełogorska na wybrzeże poprzez jedno z licznych pasm górskich Krymu. Zlekceważyliśmy znak zakazu przejazdu zgodnie z zasadą panującą w państwach wschodnich: "znakom nie bardzo można wierzyć". Zresztą miejscowi stwierdzili, iż znak należy ignorować i spokojnie jechać. To 48 km krętą, momentami bardzo, szutrową drogą, pnącą się między licznymi szczytami. Drobne problemy sprawiały strumienie i przełomy, które przecinały trakt. Ale dzielnie stawiliśmy im czoła. Prędkość podróżna to ok. 15-20 km/h. Ale krajobraz i sam klimat tej trasy rekompensuje w zupełności słabe tempo jazdy.
W planie mieliśmy przejechanie mierzei zwanej Arbatskają Striełką. Przed nami jedna z najdłuższych przejezdnych mierzei w Europie. To 140 km drogi okresowo zalewanej przez Morze Azowskie. Tempo jazdy to jakieś 10 km na godzinę, momentami więcej. Samo przejechanie mierzei to tak naprawdę pierwsze wyzwanie dla nas i dla samochodu. Głębokie dziury, tarka przez wiele kilometrów, momentami głęboki piach. Mieliśmy wrażenie, że odkręci się nam każda śrubka w samochodzie (drgania).
Tutaj tak naprawdę zaczęła się nasza wyprawa. Przeszliśmy chrzest bojowy. Początek sprawdzianu możliwości naszych i samochodu. Po ok. 70 km coś zaczęło ocierać z tyłu auta. Okazało się, że to zderzak, który prawie zgubiliśmy. Szybka naprawa, humory dopisują, jedziemy dalej. Padło stwierdzenie, że to chyba najgorsza droga, po której przyszło nam jechać na tej wyprawie. Jak czas pokazał była to prawie "autostrada". Samochód spisywał się dzielnie, sygnalizując od czasu do czasu, że jednak nie jest pojazdem terenowym.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż