Wyprawa dookoła Sahary. Część VI - Maroko i powrót
artykuł czytany
2480
razy
Dzień czterdziesty - Czwartek - 15.03.2007 r.
Gdy wyszliśmy z hotelu dało się zauważyć, że w nocy padało. I to chyba dość ostro, bo wszystko dookoła nosiło jeszcze znamiona deszczu. A nasza "Dyskoteka" po deszczowej nocy pod hotelem była bardziej brudna niż po trzech dniach ostrej jazdy po pustyni. Z Marrakeszu kierujemy się na Ouarzazate (Wazarat). Wg mapy jest to kolejna piękna, górska droga, na co Gosia kręci bez zrozumienia głową. No cóż - taki już urok państwa, którego znaczna część to góry - można jeździć krętymi drogami przez góry lub dalekimi objazdami. Na szczęście poranek jest bardzo pogodny, więc jazda nie jest specjalnie męcząca. Dopiero kilkadziesiąt km za Marrakeszem droga robi się typowo górska, nie mniej cały czas jest szeroka i w bardzo dobrym stanie. Po drodze mijamy wielu lokalnych handlarzy, oferujących różnorakie specjały, przede wszystkim górskie minerały - nota bene - prześliczne. Nie mniej handlarze są bardzo męczący, ponieważ dopadają nas na każdym krótkim postoju, podczas robienia zdjęć. Przez dłuższy czas udaje się nam dzielnie z nimi walczyć. W pewnym momencie decydujemy się z Gosią zatrzymać przy jednym z przy drogowych straganów - w końcu są to całkiem miłe pamiątki. Trafiamy na bardzo spokojnego, uprzejmego starszego pana, który ceny wyjściowe podaje na bardzo rozsądnym poziomie. Bez większych targów kupujemy kilka kamiennych figurek, glinianych miseczek i jeden kryształ kobaltowy (cokolwiek to znaczy). Zadowoleni ruszamy dalej. Droga zaczyna ostro piąć się pod górę. Męczącą jazdę rekompensują fantastyczne widoki. Co kilkaset metrów zatrzymujemy się by zrobić jakąś fotkę. Podczas takich postojów udaje się nam jeszcze kupić kilka specjałów - znowu minerały, tym razem barwy czerwonej oraz kolejne kamienne figurki - mamy wrażenie, że figurki to ręczna robota, a sprzedawcy chcą raptem 2 euro za sztukę - grzech nie kupić. Cała droga jest przepiękna - mijamy wiele malowniczych, berberyjskich wiosek, a także mamy przyjemność obserwować piękne, ośnieżone szczyty Atlasu Wysokiego. W końcu docieramy do najwyższego punktu drogi - do przełęczy Tichka (wysokość 2260 m n.p.m.). Kolejny odcinek drogi to ciągły zjazd w dół, aż do samego Ouarzazate.
W miasteczku Ouarzazate robimy dłuższy postój. Zatrzymujemy się w pobliżu malowniczej kazby i ruszamy na podbój miasteczka. Cała kazba składa się jakby z trzech części - twierdzy, małej wioski i kamiennego miasteczka. Spacerujemy sobie wąziutkimi uliczkami podglądając codzienne życie mieszkańców oraz opędzając się od pseudo-przewodników. Na zakończenie zatrzymujemy się jeszcze w lokalnej restauracji na mały posiłek.
Ostatni odcinek drogi między Ouarzazate a Tinhirem pokonujemy praktycznie bez zatrzymania. Z małym wyjątkiem - gdzieś w połowie drogi dopada nas zmęczenie i na pustkowiu zatrzymujemy się w celu ucięcia godzinnej drzemki. Pokrzepieni krótkim snem docieramy do Tinhiru, za którym, w jednej z wiosek na drodze prowadzącej do przełomów Todry znajdujemy sympatyczny i cichy hotelik. Ostatni odcinek (praktycznie od samego Ouarzazate) pokonujemy w dość trudnych warunkach pogodowych: raz - jest silny wiatr, uniemożliwiający szybką jazdę, dwa - zaczyna padać deszcz, miejscami nawet dość konkretnie (w końcu w Afryce widzimy deszcz, chociaż prędzej zobaczyliśmy śnieg). Po zakwaterowaniu zostajemy zaproszeni przez właściciela hotelu na herbatę, przy której wymieniamy się wrażeniami z podróży oraz słuchamy informacji o m.in. kulturze berberyjskiej. Jedyny mankament tego miejsca to bardzo niskie temperatury - na zewnątrz wieczorem było poniżej 10 st.C.
Dzień czterdziesty pierwszy - Piątek - 16.03.2007 r.
Dzisiejsza noc była wspaniała. Zimna jak diabli. Ale wyspaliśmy się tak dobrze jak nigdy. Szybka pobudka przed godz. 7.00. I ruszamy. Podjeżdżamy "Dyskoteką" pod sam wąwóz, gdzie zostawiamy ją na parkingu i ruszamy w góry. Jest bardzo zimno. Zmierzyliśmy w samochodzie temperaturę - na zewnątrz było raptem 7 st.C. I to ma być Afryka? Ubieramy się we wszystko co tylko mamy - ja mam polar i kurtkę, a nawet rękawiczki, a Gosia ubiera m.in. golf i dwa polary, a do tego moją czapkę. Wyglądamy co najmniej zabawnie. Nie mniej - temperatura i silny wiatr zabawnymi nie są. Mijamy piękny, malowniczy wąwóz i za wąwozem ruszamy ostro pod górę. Pejzaże mamy istnie tatrzańskie. Góry w tym miejscu pozbawione są niemalże roślinności. Hasan prowadzi nas pewnie, jakimś cudem cały czas odnajdując drogę, której my przeważnie nawet nie zauważamy. Dawno już nie byliśmy w górach, kondycja nasza dała nam się we znaki. Nie mniej po dwugodzinnym marszu docieramy do przełęczy. Tutaj robimy sobie dłuższą przerwę - w końcu kiedyś należy oddech złapać. Po drodze mieliśmy okazję przyglądać się pracy pasterskiej - owce są wypasane na stromych stokach. Jak one wśród skał i kamieni wynajdują cokolwiek do jedzenia, dla nas pozostanie zagadką. Podobnie jak sposób, w jaki utrzymują równowagę na takich pochyłościach terenu.
Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej - tym razem przewodnik prowadzi nas do zagrody nomadów. Tutaj możemy przyjrzeć się życiu lokalnej, koczowniczej ludności - jest to strasznie surowe, biedne i bardzo trudne życie. Mieszkają oni pod płachtami próbującymi przypominać namioty, na dużych wysokościach, w dużej odległości od wioski (dobrym truchtem idzie się ponad dwie godziny), pozbawieni prądu, wody a także jakichkolwiek wygód. Nawet wodę noszą w bańkach ze wsi. No, ale taki już ich wybór. W zagrodzie urządzamy sesję zdjęciową - jest tam kilka malutkich owieczek i jeden mały osiołek. Zwierzątka ze spokojem przyglądają się mnie i aparatowi.
Wiatr się już uspokoił, więc pogodę mamy niemalże idealną do wędrówki. Jest tylko trochę za zimno, jak na nasz gust (w końcu przyjechaliśmy do Afryki z zamiarem wygrzania starych kości). Prawie bezchmurne niebo sprzyja robieniu zdjęć. Hasan zrywa jakieś ziele i daje nam powąchać. Mówi przy tym, że jest to popularne ziele do parzenia aromatycznej herbaty. Zapach ma bardzo intensywny, Gosia twierdzi, że jest podobny do tymianku. Gosia postanawia zabrać jedną gałązkę z korzeniami do Polski (a niech mama posadzi sobie "toto" na działce), ale nasz przewodnik tak gorliwie zaczął wyrywać kolejne kolonie ziela, że w sumie uzbierała się tego cała miska. Miejmy nadzieję, że dotrwa to do Polski i przyjmie się u nas na działce. Mijamy przełęcz i pomału zaczynamy schodzić w kierunku wioski. Przewodnik prowadzi nas wśród malowniczo położonych skał i gdzieś po kolejnych dwu godzinach docieramy w pobliże kazby. Całą drogę towarzyszy nam pies - przybłęda, z którego trochę się naśmiewamy, bo zabawnie znaczy swój teren. Tutejsza kazba to raczej opuszczona wioska. No może - prawie opuszczona, bo kilka rodzin jeszcze tu mieszka. Nie mniej - sama kazba chyli się już dość znacznie ku upadkowi i lada moment kompletnie się rozleci. Włóczymy się chwilę po wąskich korytarzach i w końcu wracamy do wioski. Wioskę również poznajemy niejako od "tyłu" bo zamiast główną drogą to idziemy ścieżką wzdłuż rzeki Todra. Obydwa brzegi rzeki są zagospodarowane - na całej długości ciągną się wąskie pola uprawne i gaje palmowe - jest to możliwe na tym jałowym pustkowiu, dzięki szeregowi wąskich, betonowych kanałów nawadniających.
Wychodzimy na główną drogę i kierujemy się do miejsca, w którym zaparkowaliśmy samochód - w pewnym momencie podjeżdża do nas biały Defender z umundurowanymi w środku. Ci pytają nas, czy wszystko w porządku, czy nasz przewodnik się nam nie narzuca, etc. Mamy wrażenie, że spotkaliśmy się z policją turystyczną.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż