Wyprawa dookoła Sahary. Część VI - Maroko i powrót
artykuł czytany
2480
razy
Po kilku godzinach jazdy docieramy do Tafraoute. Samo miasteczko nie zachęca do zwiedzania - właściwie tutaj nic nie ma. Próbowaliśmy odnaleźć jedną z nielicznych ciekawostek - rzeźbę gazeli - niestety, lokalni włodarze chyba nie specjalnie są nastawieni na turystykę, bo nie znaleźliśmy żadnych tablic - tak więc gazelę pozostawiliśmy w spokoju, wprawdzie niezamierzeni, ale jednak. Znużeni wróciliśmy do centrum, gdzie odwiedziliśmy jedną z restauracji - szybki obiadek (pyszna baraninka, której Gosia rzecz jasna nie ruszyła) i jesteśmy gotowi do dalszego zwiedzania. Okolica miasteczka - to już zupełnie co innego.
W okolicznych wioskach są przepiękne formacje skalne. W jednej z wiosek - Agard - docieramy do malowanych skał. To dużo powiedziane. Ich twórcą jest Belg, Jean Veran. Nie mniej - to co zrobił z przepiękną okolicą - powinno być karalne. Pooblewał kolorowymi farbami kilka formacji skalnych szpecąc je dokumentnie. Nie mniej - jest to podobno wielka atrakcja turystyczna. Zniesmaczeni wracamy, gdy zauważamy wąską, polną dróżkę, prowadzącą wysoko w góry. Gdzieś na jej końcu widzimy maleńkie domki, więc decydujemy się je odwiedzić. Mamy kolejny off-road'zik. Wjeżdżamy 5 km wysoko w góry i docieramy do malowniczej wioski. Nie mniej - pojawia się pewien mały problem. W wiosce droga zasypana jest kamieniami, a jej szerokość uniemożliwia właściwie zawrócenie. Nie mniej - podejmujemy się tego i po kilkukrotnym obiciu "Dyskoteki" jesteśmy ustawieni w odpowiednim kierunku.
Wracamy do Tafraoute, skąd wyruszamy na poszukiwanie doliny Ameln oraz wioski Oumesnat. Niestety - informacje w przewodniku są na tyle nie precyzyjne, że po przejechaniu ok. 10 km doliną decydujemy się zawrócić, bez zwiedzania wioski - wracamy do głównej szosy i kierujemy się na Agadir. Ku naszemu zdziwieniu, po kilku km widzimy tablicę - Oumesnat, zjeżdżamy z głównej drogi i udajemy się na krótki spacer. Mijamy małe cmentarzyki i dochodzimy do wioski zlokalizowanej u stóp wysokich gór. Po krótkim spacerze wracamy do samochodu i ruszamy szosą wijącą się cienką wstęgą wśród gór. Zapada zmierzch, a my wciąż jedziemy. Na krótkim postoju dzwonię do Polski i rozmawiam chwilkę z moim małym krasnalem. Późnym wieczorem docieramy do miasteczka Oulad Teima, gdzie zostajemy na noc.
W hotelowym barze, bo trudno to jednak było nazwać restauracją jem pyszne klopsiki baranie z lokalnymi sałatkami. Pyszne jedzenie, a mimo to, Gosia nie daje się namówić. Jej strata.
Dzień trzydziesty ósmy - Wtorek - 13.03.2007 r.
Wczesnym rankiem docieramy do Taroudant. Pierwsza rzecz, jaka rzuca się nam w oczy to wspaniałe mury okalające miasteczko. Przez jedną z bram wjeżdżamy do wewnątrz i kierujemy się na kazbę. Tutaj, na przydrożnym parkingu zostawiamy samochód i ruszamy zobaczyć twierdzę. Dzisiejsza kazba to właściwie tylko mury obronne, wewnątrz których powstała podobna do Medyny dzielnica. Zwiedzamy ją wczesnym rankiem, więc jest tu spokój. Można bez przeszkód wałęsać się po wąziutkich uliczkach, co też z przyjemnością robimy. Po obejściu kazby wracamy na parking, skąd udajemy się na poszukiwanie Place al-Alaouyine będącego głównym punktem Medyny. Zamiast na plac docieramy w pobliże jednej z bram miejskich, skąd udajemy się na jeden ze znalezionych bazarów. Tutaj - zostaliśmy zaczepieni przez lokalnego przewodnika (nawet sympatycznego), z którym decydujemy się obejść centrum miasteczka. Prowadzi nas przez suk (tak nazywają się lokalne bazary), wąskie uliczki do głównego placu, a następnie przez kolejne suki próbuje nas "dostarczyć" do zaprzyjaźnionych sklepów. Co zresztą mu się nawet udaje. Na jednym z bazarów robimy zakupy - ja kupuję ozdobną szatę dla Asi, a Gosia - lokalną grę Solitera dla Leo i taty. Kwestię kosztów zakupu w/w pamiątek pozwolimy sobie przemilczeć.
Kolejny sklepik - to gra fantastycznych kolorów i zapachów. Trafiliśmy do gościa, wyglądającego całkiem sympatycznie, który zaprezentował nam całą gamę lokalnych przypraw, pachnideł i barwników, po czym próbował nam sprzedać 100 g mydła za 40 Euro - gdy go grzecznie wyśmialiśmy to się na nas obraził. Cóż - taki los. Nasz przewodnik zaprowadził nas do jednego ze swoich zaprzyjaźnionych sklepów. Mieliśmy okazję zobaczyć całą masę antyków i rękodzieła, niestety - wszystko (mimo, że piękne) było zbyt drogie, więc podziękowaliśmy i wyszliśmy. Nasz przewodnik był bardzo zawiedziony. Ostatnim punktem programu, wg naszego przewodnika, była tłocznia oleju i faktoria wyrobów z Argentu.
Po zwiedzeniu Taroudant ruszamy w kierunku Marrakeszu. Kilkanaście km drogi jest całkiem przyzwoitej, później jednak zaczynają się prawdziwe "schody". Potężny znak drogowy (zrobiony z betonu i stali) informuje nas o czekających 120 km zakrętów - ja już się cieszę, Gosia nieco mniej.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż