Światów ile nie odkrytych wokół?
Geozeta nr 5
artykuł czytany
3058
razy
Ile światłem prowadzeni
dróg powietrza przejść zdołamy?
W ilu rzekach zanurzymy stopy?
Ile w nas zdumień jeszcze?
Ile złudzeń nie straconych?
Światów ile nie odkrytych wokół?
W czasie moich mniejszych czy większych wypraw nucę sobie słowa tej piosenki, które inspirują mnie i każą szukać wciąż nowych światów. Jak to robić dzisiaj kiedy nie ma już białych plam? Wystarczy trochę wrażliwości, odwagi, umiejętności obserwacji, a przede wszystkim poruszenia wszystkich swoich zmysłów. Najważniejszy jest wzrok. To jemu zawdzięczamy miliony zachwytów. Pozwala chłonąć świat w całej gamie barw i odcieni szarości. Widzieć głębie, przestrzenie i perspektywę. Podróże to nic innego, jak zobaczyć coś na własne oczy, by zachować obrazy, niczym pocztówki w swojej pamięci. Z roli tego zmysłu zdajemy sobie sprawę. Ale to nie wszystko.
Będąc gdzieś zostają nam wspomnienia. To nimi żyjemy i "karmimy się" aż do następnej podróży. Kodujemy je nie tylko jako pewien obraz. Gdy zamkniemy oczy nie tylko coś widzimy, ale też czujemy: zapachy w tanich barach, dzikich łąk, albo siłę wiatru czy żar słońca. Staram się odkrywać świat wszystkimi zmysłami: wzrokiem, słuchem, dotykiem, węchem, smakiem i czymś jeszcze - czymś co jest w środku, czego nie umiem sprecyzować i zlokalizować. Może dlatego jako środek lokomocji wybrałam rower. Daje mi możliwość pełnego i "ciągłego" poznania: kraju, regionu, miasta. Otrzymuję pełny obraz lub gobelin złożony z tysięcy nitek i splotów począwszy od ludzi i ich codzienności, mentalności i kultury, poprzez tajemnice przyrody np. strefowość roślin, zmienność pogody, płoszenie zwierząt. A przede wszystkim mogę poczuć "we własnych nogach" odległości i deniwelacje wszelkich form terenu po drodze.
To niepowtarzalne uczucie, gdy jedziesz pod górę o nachyleniu 7-10 stopni, powolutku, raz-dwa, raz-dwa, przez kilka godzin. Patrzysz na licznik jak uciekają kilometry: 1, 10, 100. Później oglądasz mapę, wykreślasz trasę i prawie każdy milimetr na niej to kawałek twojego życia, wspomnienia, pewien obraz. Tu duża kałuża, dziura w asfalcie, ławeczka gdzie zjadło się pyszny obiad, suche drzewo, na którym siedział dostojny kruk, a myślałam, że to co najmniej jastrząb, plaża, gdzie zgłodniałe kaczki wydziobały nam nogi... Wszystko nabiera innego wymiaru, inaczej niż mijane szybko obrazy, widoki z okna pociągu czy samochodu. Do tego dochodzi głód, zmęczenie, a czasami zimno. Po przejechaniu dłuższej trasy czuję, że każda górka, kilometr wbudowany jest w moje mięśnie, stanowi komórkę. Całkiem inaczej organizm funkcjonuje podczas dłuższych wypraw rowerowych, gdy spalasz około 5000 kcal (normalnie 2000 kcal).
Popatrzcie trochę moimi oczami
Odkryjcie światy, które ja odkryłam, choć trudno mi będzie zamknąć w słowach to, co przeżyłam. Tego lata wybrałam się do mojej krainy marzeń - Krainy Trolli, czyli do Norwegii. Wyruszyliśmy we dwoje, w drugiej połowie sierpnia. Wypłynęliśmy z Gdańska promem do Nynäshamn, małego miasteczka, oddalonego 50 km od Sztokholmu. Przed nami do miejsca docelowego, czyli Parku Narodowego Jotunheimen było około 900 km, a w dwie strony 1700-1900 km. Przejechaliśmy od momentu stanięcia na obcej ziemi do jej opuszczenia dokładnie 1698 km, plus z poruszaniem się po Polsce około 1850 km. Trasę tę pokonaliśmy dość szybkim tempem, bo w ciągu 15 dni samej jazdy. Były dni, kiedy przejeżdżaliśmy 50 km, ale też takie, kiedy 138 km.
Główną sprawczynią takiego tempa była pogoda. Gdy w Polsce panowały upały 30 stopniowe, tam przychodziły i odchodziły deszczowe niże. Samo pedałowanie nie wymaga wiele wytrzymałości. To właśnie otoczka, warunki sprawdzają Twoją siłę woli. I nie tyle mięśnie są ważne, co Twoja psychika. Gdy przez cały dzień lub kilka dni równo pada, to z przyjemnej wycieczki robi się całkiem miła szkoła przetrwania.
Gdy dojechaliśmy w góry, temperatura spadała nad ranem do 2-3 stopni, a czasem poniżej zera. Któregoś dnia w butelkach znaleźliśmy lód. Na szczęście wychodziło słońce, które dodawało mi sił do pedałowania. Pamiętam dzień, w którym dojeżdżaliśmy do Parku Narodowego Jotunheimen. Rano zaczęliśmy ostrym zjazdem (800-250 m n.p.m.) przez 20 km z szybkością 40-70 km/h. Padał zmrożony deszcz. Gdy zjechaliśmy, byliśmy przemoknięci i zmarznięci. W czasie jazdy na rowerze najszybciej marzną ręce i stopy. My ich nie czuliśmy. Teraz czekał nas 70 kilometrowy wjazd na przełęcz 1410 m n.p.m., czyli deniwelacja około 1100 m. Tym razem nawet ucieszyliśmy się z tego, ponieważ moglibyśmy się ogrzać. Powoli zaczęliśmy podjeżdżać. Cały czas na górskim biegu, czyli na 1:1. Raz-dwa, raz-dwa, kilometr po kilometrze. Ale z każdym metrem w górę, słońca było coraz więcej. Najpierw dostrzegliśmy nieśmiałe, błękitne przebłyski, gdzieś w dali pomiędzy chmurami przestrzelały pojedyncze promienie. Dopiero wtedy docenia się Słońce: źródło ciepła i energii. Za chmur zaczęły wyłaniać się stopniowo góry. Początkowo najmniejszy widok został obfotografowany. Chłonęłam je jak małe, głodne dziecko objadające się czekoladkami. Z jednej strony delektowałam się każdym kęsem, z drugiej jakże chciałam więcej. Takich chwil się nie zapomina i dla nich się żyje.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż