Światów ile nie odkrytych wokół?
Geozeta nr 5
artykuł czytany
3060
razy
Nasz trud został wynagrodzony. Gdy wjeżdżaliśmy na przełęcz, czyli w góry, niebo było błękitne, bez jednej chmurki. Leżał świeżutki śnieg. Góry wyglądały bajecznie, ale też surowo i dziko, czyli tak, jak sobie je wyobrażałam. Rozbiliśmy namiot na śniegu. Najbliższa góra miała bardzo ciekawe położenie. Znajdowała się pośrodku rozległej doliny. Niby garb, albo skorupa żółwia, który postanowił tu pozostawić swój dom. Ze szczytu roztaczał się cudowny widok na pasma gór. W dolinie lśniły jeziorka i pojedyncze oczka. Jakby dwa różne światy. W dole zieleń i jesienne brązy. Płożąca się roślinność sprawiała wrażenie miękkiej i ciepłej. To było złudzenie. Tak naprawdę te przestrzenie to nic innego, jak grzęzawiska, mokradła i bagna, o czym mogłam przekonać się schodząc po wodę. Wyżej- surowe, czarno-białe grzbiety, szczyty z ostrą granicą śniegu. Dodatkowo zachodzące "słodko" słońce i wiatr dający poczucie, jakbyś leciał nad tym wszystkim. Następne dni dały nam równie dużo przeżyć, ale te pierwsze chwile utrwaliły się jako najpiękniejsze.
Na drugi dzień wstaliśmy dziwnie wcześnie, bez marudzenia. Mimo przeszkód: woda zamarznięta w butelkach, moja przypalona mleczna brejka, nic nie było w stanie popsuć nam humoru i chęci dalszego odkrywania. Wjechaliśmy na przełęcz (1460 m n.p.m.). Później zjechaliśmy jak wariaci do krainy fiordów, jezior tak głębokich, że trudno to sobie wyobrazić, o przedziwnych odcieniach koloru niebieskiego.
Powrót
W drodze powrotnej czekało na nas jeszcze wiele ciekawych miejsc. Szczególnie jedno utkwiło mi w pamięci. Postanowiliśmy skrócić sobie drogę i pojechać szutrową trasą przez Park Narodowy Jotunheimveien. Droga ta miała długość około 50 km i była chyba jedną z najbardziej dzikich i pustych jaką jechałam. Prowadziła ona przez stare góry tzw. fieldy, podobne do stołu. Przed wjazdem stały tablice informacyjne, że w parku tym można prawie w pełni korzystać z natury, czyli: łowić ryby, zbierać jagody, rozbijać się namiotem i łazić po górach nie korzystając ze szlaków. Raj dla traperów, wędkarzy i łazigórów. Norwegowie mogą sobie na to pozwolić z dwóch powodów: po pierwsze mają dużo przestrzeni i gór, po drugie bardzo szanują przyrodę i wiedzą jak z niej korzystać. Nasz pobyt tam ograniczył się do "rowerowego spaceru". A góry zapraszały kusząco, żeby po nich pobrykać. Droga początkowo biegła wzdłuż jeziora, później wspięła się na przełęcz, dalej przez góry, do źródeł najdłuższego jeziora w Norwegii - Mjosa. W dolinie przykucnęły pojedyncze domostwa pasterzy bydła. Krowy te były na wpół dzikimi zwierzętami. Wypuszczano je rano na stoki lub w doliny, gdzie rosły lasy skarłowaciałych brzóz. Wieczorem wracały same.
Z parkiem tym wiąże się jeszcze jedno doświadczenie, które się długo wspomina. W drugim dniu naszego pobytu, zostaliśmy zaskoczeni przez bardzo silny wiatr. W nocy namiot furkotał i przechylał się z brzózkami. Rano zaczęliśmy od dość ostrego wjazdu. Przy silniejszych porywach wiatru, zjeżdżaliśmy nagle na drugą stronę drogi, a rowery przechylały się pod dziwnymi kątami. Mimo tego udało nam się szybko zjechać z gór cudowną serpentyną, gdzie droga miała nachylenie 11 stopni. Tu pobiłam rekord prędkości na rowerze - 68 km/h.
Następny dzień utrwalił się jako chyba najprzyjemniejszy. Nastąpił czas zjechania z wysokości, na które wcześniej "wdrapaliśmy się". Miło było przez 70 km zjeżdżać szosą wzdłuż strumienia górskiego. Nie musieliśmy zbyt mocno pedałować, by osiągnąć prędkość 30-40 km/h. Tego dnia rozbiliśmy się pod Lillehammer. Moim zdanie jest to smutna miejscowość, strasząca pustymi hotelami i poolimpijskimi budynkami, które obecnie sprawiały wrażenie mało przydatnych.
I tak skończyła się nasza przygoda z górami Norwegii. Naprawdę - górami Trolli, sprawiającymi wrażenie gigantycznych, surowych, szczególnie z punktu widzenia "z nad kierownicy roweru". To, co tu napisałam to tylko namiastka tego, co przeżyłam, zobaczyłam. Do Polski wróciłam z dość dużymi mięśniami (tzw. żabie udka), spełnionymi marzeniami i z pewnością, że jeszcze tam wrócę.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż