Indie i Nepal
artykuł czytany
3360
razy
Na początek małe wprowadzenie. W podróży byliśmy prawie dwa miesiące. Na miejscu wydatki wyniosły 3000 zł za dwie osoby (noclegi, transport, wyżywienie). Za dolara płaciliśmy 2,20 zł (czerwiec 2008). Bilety lotnicze kosztowały 4100 zł za dwie osoby (Lufthansa z Krakowa z przesiadką w Monachium), choć inne linie, nieco później, oferowały w promocji bilety do Indii za 1700 zł od osoby. Do całkowitych kosztów należy dodać bardzo drogie leki na malarię – Malarone kupione w aptece w Polsce oraz koszty wiz (360 zł za dwie osoby). Całość (za wyjątkiem atrakcyjnych zakupów) zamknęła się w 8000 zł za dwie osoby. Pamiątki, sprzęt turystyczny i ubrania kosztowały nas 2000 zł.
Relacja
W trakcie pobytu w Radżastanie i Dharamsali nie robiłem dokładnych notatek, w związku, z czym, przez ten okres, relacja będzie odtworzona w większości z pamięci. Zacznijmy od początku. Z Rzeszowa wyruszamy ekspresem Intercity za 22 zł od osoby (last minute) do Krakowa, skąd lecimy Lufthansą przez Monachium do Indii. Do Delhi docieramy nad ranem. Na lotnisku jest klimatyzacja i komary. Mimo to postanawiamy na razie nie brać malarone (leku na malarię) tak by dotrwać do przyjazdu w góry. Cena leku jest bardzo wysoka i mamy jej tylko na pewien czas. Przed samym wyjazdem dowiadujemy się, że w Radżastanie jest jedna z największych zapadalności na malarię, chociaż w większości to stan półpustynny. Postanawiamy jednak zaryzykować. Jak się później okazało połowę tabletek przywieźliśmy z powrotem, bo po prostu ich nie zażywaliśmy. Po wyjściu z lotniska odnajdujemy autobus, który jedzie przez Pahargandż (100 rupii za dwie osoby). „Na razie da się przeżyć” to nasze pierwsze wrażenie odnośnie temperatury i wilgotności. Jak dotąd wszystko idzie gładko, ale do czasu. Kierowca wskazuje, gdzie mamy wysiąść i tu zaskoczenie. Nigdzie nie widać budynków, tylko wielki plac budowy, poprzecinany drogami odgrodzonymi blachą, a ulica, którą kazano nam iść, okupowana jest przez wielką rzeszę nędzarzy, żyjących pod kawałkami blachy. Widok przerażający. Zastanawiamy się gdzie my teraz jesteśmy. Ze względu na to, że nie mieliśmy wystarczająco czasu do należytego przygotowania się do tego wyjazdu, nie mamy również dobrego przewodnika. Nakład Indii Pascala się wyczerpał, a Lonely Planet chcieliśmy kupić dopiero na miejscu. I tu wpadliśmy w sidła Hindusów. Zaraz zjawił się „przyjaciel”, który oczywiście bezinteresownie, poinformował nas, że dzielnicy Pahargandż już nie ma. Budują tu metro i cała dzielnica została wyburzona. Nie ma już tanich hoteli w Delhi. Ale on radzi nam, byśmy udali się na widoczny w oddali dworzec, na pierwsze piętro i tam od razu udzielą nam odpowiedzi, gdzie znajduje się najbliższa informacja turystyczna. Ledwo wyszliśmy na górę dworca, a już podchodzi do nas gość i pokazuje na mapie, gdzie znajduje się właściwa informacja turystyczna. Przy okazji pokazuje palcem pobliskie duże i puste pomieszczenie mówiąc, że tu kiedyś była informacja, ale ją zlikwidowali. Wychodzimy z nim przed dworzec. Prowadzi nas wśród setek motorikszy do tej właściwej, która na pewno zawiezie nas tam gdzie trzeba. No, jaki miły gość. Na pożegnanie przyjacielski urzędnik karze nam wejść tylko do tego biura, które zaznaczył i do żadnego innego. Dziękujemy i wsiadamy. Przejazd bajecznie tani - 10 rupii. Wchodzimy do środka. Przyjemna atmosfera, klima, uśmiech, propozycja czegoś do picia. Jeszcze niczego nie podejrzewamy i dowiadujemy się o połączenia i noclegi. Jeżeli chodzi o noclegi to zostajemy poinformowani, że tanie Indie się skończyły. Wszystko niesamowicie podrożało i najtaniej to możemy znaleźć nocleg od 800 rupii w górę i to z trudnością. Co do połączeń kolejowych, o które pytamy to, co chwila okazuje się, że jest ich mało, a tam gdzie są to już dawno nie ma biletów. Ale jest dla nas ratunek. On ma dla nas świetne rozwiązanie. Najlepiej wybrać się samochodem z kierowcą i zwiedzić cały Radżasthan. Gdy w końcu uświadamiamy sobie, że to prywatne biuro i chcą nas wykiwać obsługa przestaje być miła. Próbujemy jeszcze w sąsiednim biurze, ale tu jest jeszcze gorzej. W zasadzie wszystko powtarza się tak jak w poprzednim. Gdy właściciel zaczął mieć nadzieję, że nas już upolował, zjawił się młody Anglik, którego zapytałem o możliwość taniego noclegu. Okazało się, że jadąc z lotniska dojechaliśmy na właściwe miejsce, ale z drugiej strony dzielnicy. Dzielnica tanich hoteli cały czas istnieje i nie ma problemu z tanim noclegiem. Gdy tak próbowałem zamienić z nim tych kilka zdań, zaniepokojona obsługa usiłowała mnie za wszelką cenę odciągnąć. Właściciel wpadł w szał, jakim prawem rozmawiam z jego klientem i nie chciał nas stamtąd wypuścić, cały czas się wydzierając. Był tak bojowo nastawiony, że musieli go uspokajać jego pracownicy. W zasadzie go rozumiem, bo przepadła mu niezła kasa. Oczywiście też chciał nas naciąć na samochód z kierowcą. O ile dobrze pamiętam zwiedzanie najważniejszych atrakcji Radżasthanu miało kosztować 1200 zł (kierowca + samochód). Do tego doszłyby jeszcze dodatkowe koszty noclegów, wyżywienia itd. Oczywiście od początku nie byliśmy zainteresowani. To, co nas spotkało przez te parę godzin zasługuje na oddzielny opis. Podałem tylko duży skrót tego, czym nas ugościli na dzień dobry. Po dojechaniu na Pahargandż znaleźliśmy nocleg w Downtown hotel za 300 rupii (2 osoby za pokój z łazienką), gdzie zatrzymuje się sporo naszych. Pierwszy dzień spędziliśmy na spacerach po dzielnicy, zakupach (200 rupii za buty dla Edyty, które teraz służą jej tylko jako kapcie) i kupowaniu biletów na dalszą podróż. Na pierwszym piętrze dworca kolejowego jest klimatyzowana informacja kolejowa dla turystów, gdzie możemy załatwić wszystkie formalności. Razem z pracownikiem ustalamy nasze priorytety odnośnie podróżowania po Radżastanie. Dzięki jego pomocy mamy bilety na wszystkie interesujące nas trasy (5414 rupii tj. 129 dolarów za dwie osoby). Odpada nam koszmarne nieraz stanie w kolejkach z wpychającymi się Hindusami. Przy głównej ulicy odchodzącej od dworca kupujemy w sklepie z artykułami chemicznymi moskitierę za 130 rupii wraz z dwoma sznurkami za 30 rupii oraz środek na komary za 60 rupii. Warto wymienić tu dolary, bo jest najlepszy kurs.
Następnego dnia wyruszamy do Agry. Stamtąd motorikszą docieramy do hotelu „Kamal” (pokój za 300 rupii). Na dachu jest skromna restauracja hotelowa skąd rozciąga się ładny widok na Tadż Mahal i całe miasto. Wejście do Tadż Mahal jest drogie. Za dwie osoby płacimy 1500 rupii. Do ceny biletu wliczona jest butelka wody, ale trzeba się o nią upomnieć. Na teren świątyni nie można wnieść nawet przewodnika, który trzeba zostawić w przechowalni. Oczywiście nie ma problemu z aparatem i kamerą. Następnego dnia rikszą za 25 rupii jedziemy na dworzec. Z doświadczenia wiemy, że czasami warto zapłacić więcej i spokojnie pojechać motorikszą niż zwyczajną rikszą. Pomimo wcześniej ustalonej ceny, (co jest generalną zasadą) rikszarz próbuje wziąć nas na litość i podbić cenę pokazując jak bardzo się zmęczył. Z reguły dopłacamy, ale jest to nieuczciwe z ich strony. Biorąc jednak pod uwagę ich biedę i ciężką pracę lepiej się nie targować.
Z Agry, spóźnionym o 3 godziny, porannym pociągiem jedziemy do Dżajpuru. Tam mamy problemy ze znalezieniem dobrego i taniego hotelu. W końcu lądujemy w Ever Green Guest House za 300 rupii. Warunki spartańskie. Na stare miasto można dojechać motorikszą za 40 rupii. Z rykszarzami z tego miasta nie będziemy mieli miłych wspomnień. Pytamy miejscowych, jakie są ceny za przejazd. Gdy chcemy taką cenę zaproponować rikszarzowi lub motorykszarzowi to nikt nie chce z nami rozmawiać. Wygląda na to, że mają między sobą jakąś umowę i biały musi swoje zapłacić. Próbujemy iść na nogach, ale jest daleko i w końcu dajemy za wygraną. Zwiedzamy centrum i wracamy do hotelu motorikszą – o dziwo znalazł się jeden uczciwy - za cenę miejscową. Dlatego w nagrodę umawiamy się na dzień następny i za 300 rupii jedziemy do Amber (bardzo się nam podobał, chociaż najlepiej prezentuje się z zewnątrz; wejście 200 rupii od osoby). Po drodze oglądamy jeszcze pałac na wodzie i trzaskamy sobie parę fotek na Słoniu za 50 rupii. W mieście robimy sporo zakupów. Poza sezonem jest tu naprawdę tanio. Oczywiście wszędzie trzeba się targować do upadłego. Kupujemy koszulki po 60 rupii (rekord w Indiach), szale, mały bębenek za 100 rupii (rekord cenowy, ale gość chodził za nami krok w krok przez pół godziny, a my ciągle podawaliśmy cenę 100 rupii. W ten sposób cena spadła z 1000).
Zwiedzamy miasto. Jest okropnie duszno. Ratunkiem jest odkryta przez nas klimatyzowana restauracja, w której jemy wszystkie posiłki (jest chyba tylko jedna więc nie powinno być problemów z jej znalezieniem). Generalnie miasto nie jest zachwycające. Jeżeli nie ma się czasu można sobie spokojnie go odpuścić. Następnie nocnym pociągiem ruszamy do Dżajsalmeru. Większość turystów na nocleg wybiera dolne miasto ponieważ Lonely Planet napisało, że nieszczelne wodociągi niszczą zabytkowe budynki. My jednak postanowiliśmy wesprzeć finansowo mieszkańców wzgórza. Przed sezonem większość hoteli świeci pustkami i można wynegocjować bajecznie niskie ceny. Śpimy w hotelu „Sagar” za 150 !!! rupii. W pokoju było bardzo gorąco, dlatego non stop używaliśmy dwóch wiatraków. Postanowiliśmy dać zarobić właścicielowi zamawiając u niego wycieczkę na pustynię (950 rupii za dwie osoby na pół dnia; nie znaleźliśmy nigdzie niższej ceny) oraz jedząc w jego restauracji. W trakcie wycieczki na pustynię zwiedza się naprawdę fajne wioski i można zrobić świetne zdjęcia. Na wielbłądach jeździliśmy z półtorej godziny. Warto pojechać na taką wycieczkę.
W Dżajsalmerze spędziliśmy kilka dni zwiedzając górne i dolne miasto. Temperatury były jednak zabójcze i dochodziły do 42 stopni. Wszystko przez nagrzane mury miasta. Warto się również wybrać nad jezioro, które trzeba obejść by zrobić zdjęcie całego wzgórza. Następnie nocnym pociągiem jedziemy do Dżodhpuru. Bierzemy motorikszę i szukamy hotelu. Długo nie możemy znaleźć nic ciekawego. W końcu zatrzymujemy się w hotelu położonym niedaleko twierdzy (nie pamiętam nazwy). W pierwszy dzień spacerujemy po mieście, ale nie jesteśmy nim zachwyceni. Za to wzgórze z twierdzą jest imponujące jak również widok miasta z góry. Po drodze na wzgórze zaczepia nas niby przypadkiem właściciel domu położonego przy samym trakcie. Zagaduje skąd jesteśmy, jest miły do bólu i zaprasza do środka. Dziękujemy i odpowiadamy, że nie chcemy za nic płacić. Ależ skąd, on nie chce od nas żadnych pieniędzy tylko chce nam pokazać dom i przedstawić rodzinę. Wszystko z czystej sympatii i zainteresowania nami. Poznajemy całą rodzinę i siadamy w pokoju gościnnym, w którym telewizor jest osłonięty foliowym, zasuwanym na zamek ochraniaczem. Widać ten stary telewizor to dobro luksusowe. Rozmawiamy o rodzinie, Polsce, Indiach, odpoczywamy pod wiatrakiem i odmawiamy czegoś do picia będąc czujnym by nie wyciągnięto od nas później pieniędzy. Właściciel cały czas zaklina się, że nie chce od nas żadnych pieniędzy. Jednak po chwili z niepokojem słucham jego wypowiedzi, które zmierzają do tego by pokazać jak jest im ciężko. Powiedział m.in., że córka jest chora na niezidentyfikowaną chorobę (zawołał córkę i coś nam pokazywał), a na leki trzeba wydawać strasznie dużo pieniędzy i zaczynają się mnożyć podobne opowieści. Niewiadomo, kiedy a już siedzi koło nas jego żona i zaczyna robić Edycie hennę na dłoni. Już wiemy, że po nas. Daliśmy się złapać. Przerywamy szybko przedstawienie i pytamy ile chce za tą hennę. Wzrusza ramionami, robi anielską minę, składa dłonie jak do modlitwy i mówi, że zwykli Hindusi płacą 200 rupii, ale my jako biali (w domyśle z wypasionego kraju) to ile możemy. Dajemy mu kilkadziesiąt rupii ku jego rozczarowaniu i wychodzimy.
Pomimo piekielnego upału dochodzimy do twierdzy. Wstęp jest płatny. Chyba po 200 rupii. Po powrocie z restauracji naszego hotelu robimy świetne zdjęcia twierdzy. Wysoka temperatura odbiera nam jednak chęć zwiedzania. Każde wyjście na zewnątrz kończy się tym, że jesteśmy cali mokrzy i marzymy tylko o prysznicu. Robiąc zakupy na lokalnym targu jesteśmy świadkami nadchodzącego monsunu. Silny wiatr zrywający płócienne dachy niektórych kramów, ogólny rozgardiasz, i spokój trzymającego mnie za ramię Hindusa, który koniecznie chce nam wcisnąć swój towar, stworzył klimat grozy. Baliśmy się, że nie zdążymy wrócić przed deszczem. Biegiem w pierwszych kroplach deszczu wracamy do hotelu. Z dachu hotelu obserwujemy nadejście monsunu i zabawy dzieci, które ślizgają się po płytkach dachowej restauracji w strugach monsunowego deszczu Następnym etapem naszej podróży był Puszkar. Gdy jednak dojechaliśmy do Ajmeru, panujący, nieznośny upał sprawił, że wysiadając z pociągu, bez słowa rozmowy na ten temat, jedynie rzucając porozumiewawcze spojrzenie, postanawiamy oddać resztę biletów (potrącono jedynie niewielki procent) i jak najszybciej uciekać w góry. Po drodze chcemy zahaczyć o Amritsar. Przebijamy się, więc w tym kierunku autobusami i pociągami, co jest utrudnione ze względu na trudności z zakupem biletów.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż