Za górami, za lasami...
artykuł czytany
4325
razy
Za górami, za lasami znaleźć można kraj z Mongołami... Kraj o powierzchni 5 razy wiekszej niż Polska, zamieszkiwany przez około 2 mln ludzi, gdzie o zamożności mieszkańców wciąż świadczy liczba posiadanych przez nich zwierząt: baranów, kóz, koni, jaków, jak również wielbłądów... Kraj Czyngis-chana, gdzie ludzie wciąż wiodą koczowniczy tryb życia - żyją tak, jakby czas się w miejscu zatrzymał...
Naszą podróż na wschód rozpoczynamy 13 lipca - pierwsze "łyki egzotyki" już po przekroczeniu granicy polsko-białoruskiej. Miejsce akcji: Brześć. Idziemy wymienić pieniądze do najbliższego kantoru, tj. na stacji. Już już podchodzimy do okienka, a tu trzask! Spuszczają się rolety, paniusia odmawia jakiejkolwiek współpracy, bo właśni? jest "pierieriw" i nic ją nie obchodzi że bardzo się spieszymy, bo pociąg do Moskwy zaraz ma przyjechać, a nie mamy jeszcze biletów. Chwilę później znajdujemy inny kantor, dokonujemy transakcji i czujemy się jak milionerzy (albo gangsterzy, jak kto woli) - dostaliśmy kilka zgrabnych paczuszek banknotów, szkoda że to tylko białoruskie ruble, a nie np. dolary...
Pociąg do Moskwy, klasy płackartnyj - czyli bez przedziałów, jedna komuna. Zawieramy znajomość z sympatycznym, choć niekoniecznie trzeźwym panem Stiepanem, robotnikiem z Moskwy. Jeśli chodzi o ścisłość to on aktywnie zawiera znajomości i to nie tylko z nam - przyjaźni się co najmniej z połową współpasażerów z całego pociągu. W miarę upływu czasu rozkoszny Stiepan rozkręca się: powtarza w kółko, że jesteśmy fajni, próbuje śpiewać jakieś piosenki czasem starając się zgrać z przebojami puszczanymi z głośników, poklepuje nas, całuje rączki, przytula się do chłopców...W końcu odchodzi, by umilić czas innym "przyjaciołom". Nad ranem biega po całym pociągu i przetrząsa wszystkie półki w poszukiwaniu swojego bagażu, bo niestety zapomniał, gdzie go włożył, w tylu miejscach bywał ostatnio...
Moskwa. Podziwiam wspaniałe metro moskiewskie, którego stacje ozdobione zostały wizerunkami Lenina, mozaikami z "gierojami", kandelabrami... Przyznaję - robi to wrażenie. Jednak najbardziej skacze mi adrenalina, gdy wskakuję na ruchome schody, których szaleńcze tempo wespół z moim niemiłosiernie ciężkim plecakiem niemal doprowadza mnie do zrobienia fikołka w tył.
Naszym celem jest lotnisko Domodedovo. Dojechać można do niego np. elektriczką-pociagiem podmiejskim. Znajdujemy się na stacji. Podjeżdża pociąg. Staje. Ludzie ruszają ku drzwiom, kłębią się przed nimi, ale cóż to - drzwi pozostają zamknięte.. Pociąg odjeżdża, ludzie odchodzą i nikt oprócz nas nie jest zdziwiony czy też zdenerwowany takim obrotem sprawy. Nie poleciało ani jedno przekleństwo pod adresem maszynisty. Widocznie to normalne...
Na lotnisku obserwujemy dymiące za oknem samoloty, nocujemy pod ławkami i na ławkach i oczekujemy na swój lot. Przy okazji wysłuchujemy komunikatów po angielsku, z których zrozumiałe jest tylko "attention, please!", a reszta to jakieś zaklęcia.
Nauški. To właśnie tu zostaliśmy przemytnikami po raz pierwszy. Tym razem zmuszeni byliśmy do potajemnego transportu własnych pieniędzy - dolarów, gdyż niestety istnieje zakaz ich wywozu z Rosji. Kto o tym nie wie i nieopatrznie w deklaracji je uwzględni - MUSI je wymienić na ruble, a w kantorze na stacji kurs jest, jak się łatwo domyślić, dość podły. Wobec tego chowamy nasze mienie w zakamarki plecaka - w stelaż, wilgotne chusteczki, środki higieny osobistej czy kijki do trekkingu. Kierujemy się ku Kjachcie - tam znajduje się niedawno otwarte przejście samochodowe. Niestety nie da się go przekroczyć na piechotę, a "usłużni" Rosjanie za przewiezienie proponują nam takie ceny, jakbyśmy byli co najmniej zięciami Ala Capone. Na szczęście zjawia się znajoma szefowej transportu przemytników, który rusza następnego dnia kursowym autobusem. Przemyt jest jednym z głównych źródeł dochodów mieszkańców Kjachty, co ciekawe zajmują się tym głównie kobiety. Każdego dnia odjeżdża kursowy autobus, wszystkie miejsca są z góry zarezerwowane - wymóg jest taki, że trzeba mieć miejsce siedzące, by przekroczyć granicę. Problem zaczyna się, gdy pojawia się grupa turystów. Wtedy część rezerwacji zostaje zdezaktualizowana i zaczynają się bitwy o to kto pojedzie. Dochodzi do klasycznego wyzywania się od najgorszych, przepychanek, czasami "miłe" panie wręcz pomagają sobie opuścić autobus tarmosząc się za włosy, części garderoby itd. W sytuacjach kryzysowych pan kierowca podnosi głos, szantażuje, że nigdzie nikt nie pojedzie i zarządza trzymanie drzwi. Cały ten rejwach nie dotyczy sprawców zamieszania - do turystów kierowane są uśmiechy i zapewnienia, że to "wsio normalno". A co się przemyca? Z Rosji papierosy, a z Mongolii chińskie ubrania - dziwnym zrządzeniem losu wszyscy pasażerowie wyglądają wtedy jak ludki "Michelin". Trudno wyglądać inaczej jak ma się obwiązane ciuchami i oklejone taśmą (by nic nie spadło) całe ciało. Celników rosyjskich jednak nie dziwi niezdrowa opuchlizna rodaków i ich dyszenie. Wrócą do zdrowia przy pierwszym wdechu cudownego rosyjskiego powietrza...
Mongolia! Już na pierwszy rzut oka granica miedzy zaprzyjaźnionymi państwami jest dość wyraźna. W przeciwieństwie do Rosji na prowincji brak wszechobecnej zabudowy typu klockowatych bloków, wszędzie przestrzeń i pustka. Nie widać nigdzie pomników Lenina, które znajdują się chyba w każdym miasteczku rosyjskim. Po szczegółowej kontroli odbywającej się na świeżym powietrzu pod drzewkiem i polegającej na położeniu plecaka na skleconym z desek stoliku, za którym siedzi dwóch panów celników i z wielka radością poklepuje z obu stron plecak, ruszyliśmy w stronę stolicy...
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż