Za górami, za lasami...
artykuł czytany
4332
razy
Ułan Bator (Czerwony Bohater) to chyba jedyne miasto w całej Mongolii, jeśli patrzeć z punktu widzenia "westmenów". Reszta stolic ajmaków (tutejsze "województwa", których jest 18) to po prostu miasteczka. W mieście sąsiadują ze sobą rozpadające się klitki ubogich, gery (czyli jurty), bloki typu klocki oraz inne budowle w stylu radzieckim. Obecnie trwa wielki remont - z japońskich funduszy buduje się nowe drogi, chodniki pokrywane są kostką brukową - jednym słowem praca wre. Równouprawnienie kobiet i mężczyzn jest pełne - panie pracujące na budowie nie są rzadkością. Możliwe, że wojownicze mongolskie kobiety trochę nawet "przesadziły" - zdominowały bowiem sektor usług związany z obsługą stacji benzynowych. Zawsze umalowane, bo malują się korzystając z każdej wolnej chwili (a najmodniejszy jest puder a'la córka młynarza i wściekle czerwone lub różowe usta), dzielnie kręcą korbami pompując benzynę do samochodów.
Stolica położona jest w kotlinie, skutkiem czego nad miastem unosi się smog. Zapylenie powietrza jest tak duże, że ludzie chodzą po ulicach w "maskach chirurgicznych"- zaczepianych za uszy kawałkach białych bawełnianych szmatek, które można kupić w każdej aptece. W mieście nie ma ani jednej ulicznej budki telefonicznej (aparaty podobne do naszych są tylko na poczcie), ich rolę pełnią samozwańcze "telefonistki", które wystawiają na stoliczkach telefony (wyglądające jak domowe) i siedząc przy nich, spędzają całe dnie czekając na klientów i plotkując z sąsiadkami. Stolica nie jest bezpieczna wieczorami. I wcale nie dlatego, że jakiś rzezimieszek wyskoczy zza rogu; po prostu można zanurkować w studzience, wpaść do jakiejś dziury, lub skręcić sobie nogę w jakiś inny, nieskomplikowany sposób, gdyż ulice (poza główną) nie są oświetlane. W ciągu dnia natomiast z dużym ryzykiem wiąże się przechodzenie przez ulice - kierowcy nie zważają na światła, widząc pieszego dodają gazu, aby go wyminąć, czasem zajeżdżają przy tym drogę. Przepisy nie istnieją - rządzą klaksony. Do ogólnego hałasu dołączają się głosy naganiaczy stojących na schodkach UAZ-ów - miejscowych autobusów. Wykrzykują bez wytchnienia nazwy docelowych miejscowości. Dla obcokrajowców brzmi to jak bełkot, więc raczej nie korzystają z tego rodzaju transportu. Oszczędzają sobie w ten sposób wielu męczarni, gdyż Mongołowie mają masochistyczne upodobania do podróży z gatunku "śledzie w beczce". Dopóki nie zbierze się komplet, czyli około 20 osób, autobus nie rusza.
Na ulicach spotkać można zarówno osobników w kozaczko-kaloszkach ubranych w tradycyjne kaftany zapinane z boku na guziczki i przewiązane w pasie szeroką jedwabną szarfą, jak i skośnookich nażelowanych, farbowanych blondynów w spodniach z krokiem majtającym się między kolanami.
W stolicy dbamy o wszechstronny rozwój osobowości uwzględniając dziedziny takie jak: Kultura i nauka: zwiedzamy muzea, klasztory - m.in Gandan, na którego terenie oprócz pobożnych buddystów grasują dzieci oferujące proso dla gołębi, sprzedawcy obrazków, fanatyczny kolekcjoner monet itp. Zwłaszcza ten ostatni jest wyjątkowo uparty i gania za nami po całym mieście krzycząc "I em kolekting many!". Sport: Uciekamy przed wyżej wymienionym panem. Rozrywka: oglądamy pokaz tradycyjnych tańców i śpiewów mongolskich, wizytujemy Discobary, gdzie tańcujemy z policjantami w galowym umundurowaniu popijającymi wprost z butelki. Odpoczynek: w mekce polskich turystów w Ułan Bator - Gana' Guesthouse. Tam poczuć się można swojsko - wszędzie słychać polską mowę.
Wyruszamy w dalszy etap podróży. Czeka nas niemal 3000 km w UAZie prowadzonym przez Bajmucha - naszego kierowcę. Jedziemy mongolskim "Highwayem", który zdaje się prowadzić na koniec świata - z początku asfaltowy i naszpikowany dziurami, z biegiem czasu zmienia się w gruntową kilkupasmówkę. Kierowcy preferują naturalne nawierzchnie, dlatego też często obok asfaltu biegnie równoległa droga, czasem są to tylko ślady kół na stepie. Trochę podskakujemy na dziurach. Drogi rozdzielają się, zaczynają biec w różnych kierunkach i chyba tylko Mongoł może się połapać w tym bałaganie. Pędzimy przez step wzniecając za sobą tumany kurzu. Bajmucha zmuszamy do rozwijania jego zdolności lingwistycznych: już wie co znaczą komendy: "foto", "siusiu", "spać". Zaopatrujemy się w wioskach, czyli kilku chałupkach stojących wzdłuż drogi, budowanych "na oko", gdzie za wycieraczkę służą stare kaloryfery. Wiemy już, że "dełgur" to sklep, gdzie można kupić luksusowe polskie artykuły - kompot ze śliwek, ogórki braci Urbanek, draże "Korsarz" i artykuły powszedniego użytku: ruskie szprotki (zjadaliśmy je na okrągło), czeskie markizy oraz kruszący się kukurydziany chleb produkcji miejscowej. W "guanzach" można natomiast napić się z miseczki słonej herbaty - "suute caj" z mlekiem, tłuszczem, czasem też z ziołami, co smakuje jak dziwna zupa. W "przebogatym" menu konkuruje z nią aż 5 potraw: "mantu"- zimne buło-kluchy z ciasta drożdżowego gotowane na parze; "huszury"- tłuste naleśniko-placki z podeszwowatą, tłustą i aromatyczną baraniną w środku jako nadzienie i też najczęściej zimne; "bajcany salad"- surówka z kapusty (dobra!); "buuzy" - pierogi z baraniną, które po zalaniu zupą będą ciepłe oraz konsumowany o każdej porze dnia "cujwan"- makaron, baranina, ze dwa plasterki ziemniaka i jeden marchewki, a wszystko to o temperaturze pięt nieboszczyka, doprawione polskim ketchupem lub przyprawą do zup Winiary.
Karakorum. Była stolica Imperium, zbudowana z rozkazu Chyngis-chana w 1220r. Centrum lamaizmu na całą Mongolię, zanim "bracia radzieccy" nie zmienili stanu rzeczy wysyłając na lepszy świat 1000 mnichów i dewastując świątynie, których było około100, a zostało kilka. Każda ze świątyń poświęcona jest Buddzie, raz jako dziecku, kiedy indziej jako dorosłemu. Przerażające są tamtejsze bóstwa. Długie pazury u rąk i nóg, wyłupiaste oczy, wokół głowy wianuszek czaszek, twarz wyszczerzona w upiornym grymasie... a na dodatek zwykle rozszarpują kogoś. Ponoć tak wyglądają te dobre - mają swą aparycją odstraszać zło. Ciekawe w takim razie jak wyglądają te złe? Poza murami klasztoru, oprócz kłębiących się sprzedawców różnych klamotów, czyha na nas żółw z kamienia ze skorupą obwiązaną niebieską jedwabną szarfą będącą symbolem nieba i szczęścia. Mongołowie układają nałogowo na szczytach wszystkich, nawet małych wzgórz i pagórków, koło dróg, kopczyki z kamieni o kształcie piramidy. W środek wtykają kij, który obwiązują niebieskimi szarfami i w ten sposób uzyskują święty kopczyk - Ovoo (oboo), przy którym można pomyśleć życzenie. Tradycja ta wywodzi się z szamanizmu. W skład ovoo wchodzić też mogą butelki po wódce, śmieci, myszy...
Jedziemy nad Tarkan Tsagaan nuur (Wielkie Jezioro Białe). Bajmuch "katuje" nas w kółko tą samą kasetą - "Top disco 2000". Podłoga nagrzewa się chyba do czerwoności od silnika i nieźle parzy. Pod nogami turlają się miliony butelek z wodą pitną i przeznaczoną do mycia. Pył atakuje przez okienka. Krajobraz zmienia się z bezkresnego stepu i wzgórz na górzysty. Nagle stop! Niespodzianka! Okazuje się, że droga, którą jedziemy jest właśnie remontowana, a jak na nieszczęście nie ma innej. Za skromną opłatą robotnicy godzą się zabrać sprzęt i puścić nas dalej. Nie ma rady, czas na zrzutkę. Dajemy pieniądze, podjeżdżamy kawałek, a tu kolejny kłopot. Chciwiec w żółtym kasku żąda więcej. Awantura na całego!... Jedziemy dalej, a tu kolejna blokada. Tym razem na środku drogi stoi koparka. Próbujemy ją ominąć, jednak bez szans. Nasyp wciąż zbyt wysoki, by wjechać na drogę z boku, mimo, że nasi koledzy zrównują teren łopatami. Samochód wyje, chyba coś się urwało - ale nic poważnego. Pozostaje nam tylko czekać na zmiłowanie autochtonów... Mamy silny argument w kieszeni - tugriki! (miejscowa waluta). Na każdym papierku, bo monet nie ma, widnieje obrazek koni pasących się na stepie, na największym nominale towarzyszy im podobizna jedynego w historii kraju bohatera narodowego - Czyngis-chana. Od razu widać co dla Mongołów najważniejsze.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż