Mój sen o Afryce
artykuł czytany
12567
razy
Jest noc. Nietoperze zaczynają bezszelestne łowy. Obserwujemy ciszę. Wydawałoby się, że wszystko śpi, a tu dopiero się zaczęło! Najpierw mały skorpion wychodzi do światła, potem duży pająk, biegnie szybko, szuka obiadu. To koniec? O nie, dopiero początek wieczornych odwiedzin! Udało nam się złapać tego skorpiona do pudełka po lodach. Siedzimy skupieni, uważnie rozglądamy się dookola, ciekawe co jeszcze wyjdzie z krzaków? Następny skorpion! Mniejszy, inny od tego poprzedniego. Łapiemy go do pudełka. Dwa osobniki zaczynają swój fascynujący taniec: łapią się za szczypce i tańczą w koło. Duże, grube żuki obijają się o słup lampy, coś nie mogą trafić. Spadają na ziemię, kręcą się w kółko i ponownie wzlatują, trwa to bez ustanku.
Czas spać. Dobrze, że namiot jest szczelnie zapięty. W nocy, coś obok naszych głów drapie w ścianę namiotu. Ciekawe co to? Może jakiś duży skorpion? Albo żuk? Albo małpa? Ustało. Cisza.
Po "długiej nocy", podzwrotnikowe słońce budzi nas ciepłym blaskiem. Skorpiony z pudełka idą na wolność, agresywnie wznoszą swoje szczypadła. Odjeżdżamy - kierunek północ. Ale wrażeń i zdjęć!
Do Rundu mamy ok. 900 km. Droga jest tak prosta, jakby ją ktoś od linijki odrysował. Krajobraz się zmienia. Roślinność gęstnieje. Krzaki zamieniają się w duże drzewa, a pomiędzy nimi smukłe, wysokie palmy. Murowana zabudowa ustępuje słomianym chatkom i szałasom, ogrodzonym drewnianymi palami - ochrona przed drapieżnikami. W Rundu zatrzymujemy się tuż nad samą rzeką Okavango, po drugiej stronie Angola. Nasz szałas ma tylko siatki i kotary w oknach. Dach stylowo wyłożony słomą, czysto, miło i afrykańsko! Odpoczywamy na zewnątrz przy lampce wina. Głosy śpiewu i bębnów dochodzą z buszu. Ludzie po drugiej stronie rzeki celebrują koniec tygodnia, woda niesie echo. Zasypiamy przy tam-tamach...
Caprivi to 500-kilometrowy odcinek drogi wiodący przez jeden z lokalnych parków narodowych (Caprivi Game Park). Co jakiś czas znak na drodze: "Uwaga słonie! 80 km./godz." (Beware! Elephants! 80 km/h). Koniec tej drogi to północno - wschodnia granica Namibii. Jedyne miejsce na Ziemi, gdzie granice aż czterech krajów łączą się w jednym miejscu: Namibii, Zambii, Zimbabwe i Botswany. Nasz cel - dotrzeć do słynnego Wodospadu Wiktorii. (Victoria Falls) Trasa jest dobra, droga porządnie zbudowana - to ważne. Wiele afrykańskich dróg jest nieprzejezdnych. Mamy wciąż jakąś godzinę do granicy..
Coś dużego leży na drodze. Osioł albo krowa? Te często uciekają od stada albo wędrują samotnie w buszu. Ogarnia nas totalny szok! To nie osioł, nie krowa! Jesteśmy oko w oko z "bestią buszu" - lwem! Zwalniamy, hamujemy. Zwierzę podnosi się na nogi. Jest olbrzymi! Podróżujemy po Afryce Volkswagenem busikiem (8 miejsc) więc nie mały samochód, a lew sięga wyżej niż połowa wysokości. Uchylamy szybę, żeby zrobić parę fotek. Zauważył to! Głęboki pomruk ostrzega nas aby nie posuwać się za daleko - jesteśmy na jego terenie! Szyba szybko w górę. Bliska wymiana spojrzeń, wsteczny bieg gotowy, noga na gazie. Lew spokojnie i majestatycznie rusza w busz. W zaroślach spostrzegamy jeszcze jednego. "Cykamy" zdjęcia przez szybę, robi się szaro. Lwy odeszły. Chłoniemy z wrażenia ruszając dalej. A myśleliśmy, że to krowa. Ale był blisko! (Jeszcze większego szoku doznaliśmy, gdy po wyprawie odebraliśmy wywołane zdjęcia! Fotografując odchodzącego lwa, aparat złapał odbicia ślepi jeszcze sześciu innych lwów chowających się w buszu, byliśmy otoczeni przez całe stado! Lwie oczy odbiły światło lampy błyskowej!)
Przez granicę bez czekania, mało ludzi na trasie. Jesteśmy w Zambii. Docieramy do Livingstone. Jutro do Wodospadu Wiktorii (Victoria Falls)! Ale o tym już następnym razem.
fotoreportaż