Ural Polarny
artykuł czytany
6582
razy
Miejsce akcji: Rosja (Sankt Petersburg - Workuta - 110 km - Salechard - PriObie - Moskwa)
czas akcji: 29.06 - 22.07.2001
uczestnicy: Dorota, Gosia, Bożena (znana jako Murzyn), Jacek (mój brat), Wojtek i ja (Ola)
Po dwóch tygodniach zwiedzania Rosji, pojawiła się wreszcie na horyzoncie perspektywa pobytu w górach, byliśmy bowiem coraz bliżej Uralu Polarnego, celu naszej tegorocznej wyprawy. (Więcej o naszych wcześniejszych przygodach w Rosji przeczytać można na stronie
www.olga.prv.pl).Był mglisty, mroźny poranek, kiedy wsiedliśmy na dworcu w Workucie do pociągu jadącego do Labytnangi, miejscowości położonej już za Uralem, w azjatyckiej części Rosji. Dla niektórych z nas miał być to pierwszy pobyt w Azji. Z uwagi na ograniczone zasoby finansowe kupiliśmy bilety w wagonie „obszczym", czyli IV klasy. Rekompensatą za obniżony komfort podróży było interesujące towarzystwo, jakiego na pewno nie spotkalibyśmy w przedziałach wyższych klas. Przeważnie byli to górnicy i geolodzy wracający z urlopów, w żaden sposób nie potrafiący zrozumieć, co nas w te rejony przygnało.
Trasa Workuta-Siejda-Labytnangi, to jedna z ciekawszych linii kolejowych Rosji. Liczy około 400 km, które pociąg pokonuje w 12 godzin, powoli wyjeżdżając z tundry i zbliżając się do olbrzymiego masywu Uralu. Jakość torów pozostawia wiele do życzenia, wagonami trzęsie i rzuca. Pociąg co jakiś czas zatrzymuje się w coraz to mniejszych miejscowościach, w których czasem znajdują się tylko 2 lub 3 budynki. Na większych stacjach pojawiały się oczywiście "babuszki" (czasem pod postacią 10-letnich chłopców), sprzedające za 4 ruble najlepsze chyba w Rosji pierożki. Dostrzegliśmy też „wreszcie" osławione komary, od których tubylcy odganiali się ze stoickim spokojem.
Po kilku godzinach jazdy i przekroczeniu granicy Europa-Azja, wysiedliśmy na stacji przy 106 km. Miejscowość ta nie ma nazwy, taki sobie „pasiołek". Jeszcze w Polsce, przed wyjazdem ambitnie planowaliśmy noclegi w namiotach i poważne zdobywanie szczytów. Niestety, zarówno w Workucie jak i Sankt-Petersburgu, zbyt obficie zaopatrzyliśmy się we wszelkiego rodzaju suweniry (kapcie, skóry, rogi, książki, obrazki i inne równie zbędne, acz niebagatelne dla nas przedmioty), co praktycznie uniemożliwiało nam swobodne poruszanie się po górach. Każdy z nas oprócz pękającego w szwach plecaka, dysponował także mniejszym plecaczkiem (z reguły cięższym od tego pierwszego), zawierającym zapas konserw i innych racji żywnościowych. Dodatkowo niektórzy tachali „sumki" ze skórami i rogami, tudzież rulony map. Z tego też powodu zdecydowaliśmy się założyć bazę w... turbazie.
Natychmiast po wyrzuceniu z pociągu całego naszego dobytku, z którego uformował się niezły stosik, zostaliśmy nieprawdopodobnie gorąco powitani przez komary spragnione widać "świeżej krwi". Pierwszy kontakt z tymi żyjątkami był dla nas wstrząsem. Nawet dla osób, które wielokrotnie spędzały czas na polskich Mazurach, było to niesamowite przeżycie. W tym momencie byliśmy w stanie Pani w turbazie zapłacić każdą kwotę, byleby tylko jak najszybciej znaleźć się w środku.
Turbaza wyglądała bardzo przyzwoicie. Warunki porównywalne do panujących w naszych schroniskach, do dyspozycji kuchnia, stół ping-pongowy, telewizor (czarno-biały). Tylko brak ciepłej wody pod prysznicem był pewnym dyskomfortem. Rekompensatę stanowiła natomiast możliwość skorzystania z "pasiołkowej" bani.
Na 106 km przebywaliśmy prawie tydzień. Udało się nam w tym czasie odbyć kilka ciekawych wycieczek po wzniesieniach tej części Uralu. Ural Polarny to najbardziej na północ wysunięta część łańcucha górskiego stanowiącego granicę Europy i Azji. Wysokości bezwzględne nie są tutaj wielkie, najwyższe szczyty osiągają 1300-1400 m. npm. Najwyższym wzniesieniem zaś całego Uralu jest Narodna - 1895 m. Tym niemniej jednak przewyższenia względne robią większe wrażenie. Doliny są praktycznie na poziomie morza, czasem na wysokości 100-200 m. npm, co powoduje, że góry wznoszą się na wysokość ponad 1000 m. Pierwszego dnia pogoda była koszmarna, deszcz, mgła, a do tego bardzo zimno. Poza tym ciągle jeszcze nie byliśmy przyzwyczajeni do nieodłącznego towarzystwa komarów. Poprzestaliśmy, więc na spacerze na niedaleki cmentarzyk położony na stokach niewysokiej góry, którą odtąd nazywaliśmy "górą cmentarną".
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż