podróże, wyprawy, relacje
ARTYKUŁYKRAJEGALERIEAKTUALNOŚCIPATRONATYTAPETYPROGRAM TVFORUMKSIEGARNIABILETY LOTNICZE
Geozeta.pl » Spis artykułów » Europa » Byli też ciemnoocy o ochrypłych głosach...
reklama
Marcin Kreczmer
zmień font:
Byli też ciemnoocy o ochrypłych głosach...
artykuł czytany 743 razy

Stary znajomy

Wieczorem, po tym jak opuściłem placyk świętej Anny, spotkała mnie miła niespodzianka. W sieci kolorowych, lśniących klejnotami arabskich sklepów uliczek natknąłem się na Fernanda. Kiedy byłem tutaj pięć lat wcześniej, zarabiając na życie akordeonem, kilka razy grałem pod należącym do niego sklepem z pamiątkami. Przypadłem mu wtedy do gustu i zawsze wrzucał mi parę groszy do kapelusza, a raz wynajął mnie nawet na urodziny swojej pracownicy, żebym zagrał jej „Cumpleanos Feliz” („Sto lat”). Pod koniec, kiedy chciałem już wracać do domu, mając po dziurki w nosie tej mojej chaotycznej wyprawy, poprosiłem Atmę, żeby przysłał mi z Danii 50 Euro, dzięki czemu miałbym choć parę groszy na powrót do Polski. Przesyłka od Atmy opóźniała się coraz bardziej, aż w końcu nie wytrzymałem i obwieszony plecakiem, śpiworem i akordeonem odwiedziłem Fernanda w jego sklepie i poprosiłem o pożyczkę. Zaskoczyło mnie wtedy, że bez mrugnięcia okiem się zgodził i od razu wyciągnął z kasy 50 Euro. Potrzebowałem wtedy tego, żeby ktoś potraktował mnie po ludzku i jego zachowanie podniosło mnie bardzo na duchu. Zostawiłem mu numer przekazu, który był potrzebny, żeby odebrać na poczcie pieniądze, które jakoś nie mogły do mnie dojść i obiecałem wysłać mu kartkę z Polski, ale niestety po drodze do domu zgubiłem jego adres.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem zaraz po przyjeździe, była próba odnalezienia Fernanda, ale niestety nie udało mi się rozpoznać sklepu, w którym wtedy szefował.
Tego dnia, wieczorem przechadzałem się po prostu bez celu, w okolicach katedry, kiedy nagle zobaczyłem jego znajomą twarz. Podszedłem się przywitać i po chwili, kiedy mnie sobie przypomniał, zaciągnął mnie do sklepu, żeby przedstawić żonie i pochwalić się parą bliźniaków; Juanem i Pedro. Porozmawialiśmy przez chwilę, ucieszył się bardzo, kiedy powiedziałem mu, jak wiele wtedy znaczył dla mnie jego gest i pogratulował mi pracy z dziećmi, zwierzając się, że jego żona bezskutecznie próbuje dostać się do tego typu pracy. Nie miał już też swojego sklepu, który zbankrutował kilka lat temu i obecnie prowadził firmę budowlaną. Pokazał mi też początki katarakty, która zaczęła pokrywać jego oczy i powiedział, że trochę go to martwi.
Po pół godzinie rozmowy uściskaliśmy się serdecznie i poszedłem w swoja stronę, żeby nadal szukać skarbów zagubionych na uliczkach gwarnej nocy.

Śniadanie z książką, andaluzyjska Wenus i Wielki Pepe

Poranek przywitał mnie jednoznacznym błękitem oszlifowanego diamentu nieba. Choć w cieniu chłód ciągle jeszcze szczypał, to z minuty na minutę, zamiast szukać blasku słonecznego, instynktownie zacząłem przylegać do kuszących cieniem wąskich chodników pod popękanymi, białymi ścianami. Niezdecydowany co do tego, gdzie uraczyć się mleczną kawą, w końcu skierowałem się na Plaza Nueva, która tak wcześnie i do tego w niedzielę, w niczym nie przypominała wczorajszego głośnego i tłocznego festynu. Zamówiłem kawę i tosta z masłem i dżemem, po czym na pół godziny zawędrowałem razem z Laurie Lee do przedwojennej Segovii i Madrytu. Był to inny świat od tego, który miałem przed swoimi oczami teraz; bardziej biedny, oryginalny i niewinny, na rok przed bratobójczą wojną, której cienie do teraz prześladują Hiszpanię. Niektóre rzeczy pozostały jednak takie same. Ciasne kafejki z dumnymi i smutnymi (nierzadko bezczelnymi) kelnerami, zmęczeni i brzydcy żebracy monotonnie i mechanicznie zbierający swoje grosiki, którym pokornym prośbom zaprzeczają chytre i nieprzyjemne oczy, flamenco, słońce, Cyganie, choć dziś już nie tak malowniczy jak wtedy i oczywiście turyści, którzy w krótkim okresie Republiki zalali Hiszpanię w poszukiwaniu słońca i wrażeń.
Przez chwilę zastanawiałem się, czy w końcu nie zwiedzić Alhambry i nawet wdrapałem się pod samą jej bramę, ale okazało się, że dostępne są tylko dwa rodzaje biletów – jeden ważny od ósmej do czternastej, a drugi od czternastej do dwudziestej, doszedłem więc do wniosku, że tak jak planowałem wcześniej, wolę jednak pójść tam wieczorem. W sklepiku z pamiątkami kupiłem mały przewodnik po Alhambrze i zszedłem z powrotem w dół, w stronę rzeki, a następnie do Albayzin, gdzie dobiegające ze sklepu z pamiątkami (Galeria Albayzin na Plaza del Salvador) dźwięki grającej flamenco gitary, skusiły mnie, żeby usiąść na zanurzonej w cieniu kamiennej ławce.
Wyraźnie znudzona dziewczyna, która, jak mi się wydawało prowadziła sklepik, wyszła na zewnątrz, usiadła na murku i zaczęła czytać jakąś książkę, aż młody, jasnowłosy chłopak nie przywitał jej dźwięcznym „Hola guapa!” Kiedy odpowiedziała, zaskoczył mnie jej przyjemny, melodyjny głos, który w ogóle nie pasował do jej zwalistej, prawie otyłej figury i czarnych, zniszczonych trwałą ondulacją, błyszczących (pewnie polakierowanych) włosów. Towarzystwo chłopaka sprawiło, że przestała się garbić, porzuciła swoją niedbałą, leniwą posturę, na rzecz zalotnej pozy, lekko podkreślającej wcięcie talii i figlarnie przekrzywiła głowę.
Wyżej, ponad areną starożytnej, męsko-damskiej gry i ponad dźwiękami zawodzącego flamenco, przed moimi oczami rozciągało się zbocze Sacromonte (Świętej Góry), nad której pooraną bliznami jaskiń twarzą, wznosiła się dumna korona arabskiego muru, pozostałość innego, ciągle jeszcze niezapomnianego tutaj świata. Z ławki, na której siedziałem, mogłem widzieć obydwa miejsca, w których wczoraj odpoczywałem; kamieniste wzniesienie, na którym byłem świadkiem zaciekłej kłótni tłustej starej Hiszpanki i jej konkubenta – nerwowego, kościstego Marokańczyka, a po lewej, pod samym murem, strome, ukryte pośród drzewek zbocze, u stóp biało-brązowego budynku, gdzie cieszyłem się drzemką.
Drugie śniadanie postanowiłem zjeść w El Triunfo; małym parku, kilkanaście minut spaceru z Plaza Nueva. W niedzielę w Hiszpanii większość sklepów jest pozamykana, ale udało mi się znaleźć mały, kiepsko zaopatrzony, chiński sklepik. Kupiłem chleb, ser, oliwki, karczochy i rozłożyłem się w cieniu, na betonowej ławce, ukrytej wśród drzew. Na ławce obok leżał na kartonie starszy pan, Marokańczyk, który z wdzięcznością przyjął zaproszenie do posiłku.
Kiedy skończyliśmy jeść, staruszek poszedł kontynuować drzemkę, a do mnie zbliżył się wielki facet, około pięćdziesiątki, o wyłupiastych brązowych oczach i szczerbatym uśmiechu.
- Buen dia nino, nie przeszkadza ci, że sobie z tobą usiądę?
Z radością przyjąłem towarzystwo i zrobiłem trochę więcej miejsca na ławce. Wielki mężczyzna wyciągnął z kieszeni grubego skręta.
- Zapalisz porrito (skręta)?
- Trawa, czy czekolada (tak w Hiszpanii mówi się na haszysz)?
- Trawa, trawa, nie palę czekolady, za bardzo uderza do głowy.
Zaciągając się pachnącym jointem, Pepe zaczął wychwalać Granadę i Andaluzję jako miejsce, którego zazdrości im cały świat. Po chwili wyciągnął z plecaka butelkę rozrobionego z Fantą wina i pociągając dużego łyka, nie dotykając ustami szyjki butelki, jak to jest w zwyczaju w Hiszpanii, podał mi trunek. Prawie nie poczułem wina w tej miksturze, ale i tak byłem na leciutkim rauszu, skończywszy przed chwilą wino, którego zostało mi trochę z wczoraj. Pepe należał do tego typu dużych, żartobliwych i gadatliwych olbrzymów, którzy w jakiś sposób są w stanie znaleźć wspólny język z każdym i których rubaszność, zmieszana z grubiaństwem sprawia, że jesteś w stanie dużo im wybaczyć. Pepe słysząc, że lubię podróżować, wyciągnął komórkę i zaczął pokazywać mi z dumą swoje zdjęcia z podróży do Włoch i do Belgii, opowiadając o górach po jakich się wspinał i winach jakie próbował.
Strona:  « poprzednia  1  2  3  4  5  6  7  [8]  9  10  11  12  13  14  15  16  następna »

górapowrót
kursy walutkursy walut
Hiszpania (euro) 1 EUR =  4,61 PLN
[Źródło: aktualny kurs NBP]