podróże, wyprawy, relacje
ARTYKUŁYKRAJEGALERIEAKTUALNOŚCIPATRONATYTAPETYPROGRAM TVFORUMKSIEGARNIABILETY LOTNICZE
Geozeta.pl » Spis artykułów » Azja » Erec Israel, czyli zimowa wędrówka śladami Jezusa
reklama
Andrzej Gołębiewski
zmień font:
Erec Israel, czyli zimowa wędrówka śladami Jezusa
artykuł czytany 1886 razy

Czwartek 02.02.2012 – Dzień pierwszy

Ziemia zaczęła szybko przybliżać się. Czarterowy Boeing 737 firmy Enter Air od dłuższego już czasu schodził do lądowania z wysokości marszowej 11 kilometrów. Powoli przedzierał się przez szare warstwy chmur. Powoli pod jego podbrzuszem zaczęły majaczyć szaro-żółte piaski i skały. Z czasem pojawił się żółty pas na betonowej płycie lotniska. Lekkie tąpnięcie i słyszę już odgłos toczących się kół po pasie lotniska. Przy końcu pasa oczekiwał już pracownik manewrowy wskazujący czerwonymi flagami konieczność skrętu w prawo. Po kilkunastu metrach maszyna stanęła. Słychać jeszcze hałas pracy silników. Pasażerowie dali popis swoich manier i zaczęli klaskać. Po pewnym czasie zaczęło się opuszczanie maszyny. Temperatura na zewnątrz +19 stopni C. To trochę inaczej, aniżeli w Polsce. Tam było -18 stopni C. Dla jasności sytuacji dodam tylko, że na wysokości 11 kilometrów temperatura powietrza sięgała -61 stopni C.
Szybko przeszedłem niewielki odcinek drogi dzielący maszynę od niewielkiego budynku portu lotniczego Ovda. Przed budynkiem kilka palm daktylowych. Mijając stojącą nieruchomo policjantkę izraelską, pozdrowiłem ją krótkim: „Shalom!”, ale jakoś nie raczyła mi odpowiedzieć. Wszedłem do sali przylotów, aby poddać się odprawie podróżnych, którzy zaczęli stopniowo ściągać z siebie kurtki i swetry z uwagi na aktualną temperaturę. Przede mną były trzy kolejki podróżnych. Czekam cierpliwie, starając się nie przekraczać żółtej linii przed okienkiem odpraw. Wreszcie młody urzędnik imigracyjny daje mi znak, abym podszedł. Padają rutynowe pytanie w rodzaju: imię, nazwisko, dokąd się udaję i czy jestem pierwszy raz w Izraelu. Mogę iść dalej do następnej urzędniczki z kwitem z okienka. Po kilku minutach odpoczynku na ławce w cieniu, opuszczam budynek portu lotniczego. Przed nim stoi już kilka autokarów oczekując na przybyłych turystów. Wsiadam do białego autokaru z czerwonym pasem i napisem „Jerusalem”. Po bokach w jego przedniej części umieszczono polskie godło. Miły akcent, jak na początek pobytu tutaj. Po pewnym czasie ruszył. Przewodnik zaczął zasypywać turystów potokiem ważnych i praktycznych informacji. Opuszczamy teren lotniska. Po obu stronach asfaltowej drogi nic ciekawego. Sterty drobnych kamieni i skał, niczym na dużej budowie. Po pewnym czasie mam wrażenie, jakbym kręcił się w kółko po np. Bełchatowie. Nawet nie było, co fotografować. Jestem na Pustyni Paran. Czasami widzę absurdalny widok. Przystanek autobusowy! Dla kogo? A może Beduini docierają tutaj na swoich dromaderach? Dojeżdżamy do głównej drogi krajowej nr 90 i kierujemy się na północ Doliną Arava. Prawie równolegle z drogą biegnie w pewnym oddaleniu granica jordańska. W pewnym momencie pojawia się po lewej stronie drogi niewielka oaza, a potem znowu długo, długo nic. Ciekawostką jest nagle pojawiająca się stacja benzynowa nieznanej mi firmy, bo nie potrafię przeczytać zapisu „robakami”. Po prawej stronie drogi widzę resztki ogrodzenia i pojedyncze żółte tabliczki ostrzegawcze z angielskim napisem: Danger. Reszty nie sposób odczytać z uwagi na miejscowy alfabet. No cóż, okazuje się, że dookoła rozciąga się wielki poligon wojskowy. Świadczą o tym leżące w pewnym oddaleniu od trasy strzelnice.
Z czasem wynurzają się z mgiełki oddalenia wyniosłe szczyty pasma Arava. Szczyty te miejscami osiągają nawet i ponad 1 600 m. Leżą one już po jordańskiej stronie. Autokar zaś powoli zjeżdża w dół Doliny Jordanu. Jesteśmy już na terenie depresyjnym. Mijamy miejscowość Hazena leżącą na „wysokości” -173 m., Co tam, Holandia ze swoją niby depresją to może się schować. Mijamy Sedom, czyli ruiny biblijnej Sodomy. Jedziemy teraz Równiną Menukha w stronę Grzbietu Omera. Mamy już Pustynię Negev. Za czasów Abrahama, czyli na 2 000 lat przed Chrystusem tereny te były eksploatowane przez koczowników. Około roku 1283 Żydzi opuścili Egipt i w tej właśnie okolicy przyszło im spotkać się z Amalekitami. Jozue pobił ich a zdobyte ziemie przydzielił plemieniu Symeona. Około roku 1 000 król Dawid rozciągnął władzę na tereny Negevu. Z kolei jego syn i następca Salomon zbudował tu linię obronną licznych grodów, a nadto kopalnię miedzi w Timmie oraz port w Ejlat. Po podziale królestwa na Izrael i Judę tereny te zajęli Edomici, których około roku 100 wyparli Nabatejczycy. W dobie średniowiecza Negev był ważnym ośrodkiem bizantyjskim. A następnie aż po lata 80. XIX wieku tereny te penetrowali beduińscy koczownicy. W roku 1939 na północny zachód od Ber Szewy powstał pierwszy kibuc, Negba. Kolejne trzy powstały w cztery lata później. Wielkim orędownikiem zasiedlenia Negevu był pierwszy prezydent Izraela, Dawid Ben Gurion, który w wieku emerytalnym osiedlił się w maleńkim kibucu Sde Boker.
Z dala widać jakąś większą osadę, bo i nawet kominy fabryczne widać. Pojawiają się stopniowo zakłady chemiczne wykorzystujące wody Morza Martwego /Yam Ha-Maleh/. Widać też pojedyncze małe zbiorniki z wysychającą wodą, a na ich dnie białe płaty soli. Jedziemy dalej na północ. Autobus pnie się do góry by po pewnym czasie serpentynami z powrotem powrócić na poziom Morza Martwego, czyli -406 m. Dojeżdżamy do kąpieliska En Boqeq. Na horyzoncie kilka wieżowców, supermarket, kilka sklepów i plaża nadmorska. Wokół tutejszych źródeł mineralnych wyrósł kompleks uzdrowiskowo-hotelowy przyciągający kuracjuszy z całego świata. Tutejsze wody lecznicze znane już w I wieku po Chrystusie, pomagają na najróżniejsze schorzenia, od chorób skórnych po lumbago. Nadto wartościowe są kąpiele błotne, znane już w czasach Kleopatry. Dzisiaj tutejsze błoto jest cenionym towarem eksportowym, jako naturalny środek nawilżający. Autokar zjeżdża na parking. Biorę ręcznik, mydło i kąpielówki. Idę do męskiej przebieralni znajdującej się w namiocie plażowym. W środku jest kilku panów, którzy zmieniają w spokoju swoją garderobę. Nawet nie zauważyłem, że przy wejściu w namiocie... przebierała się bezceremonialnie młoda kobieta. Jest godzina 16.30. Od zachodu pojawiają się chmury. Idę na plażę. Woda ma mieć ponoć około 20 stopni C. Nie czuję tego. Zbliża się wieczór i wiatr spada z gór. Robi się zimno dla mnie. Wchodzę do wody tylko do pasa. Nie mam odwagi kłaść się na plecach, gdyż 30% zasolenie Morza Martwego może być kłopotliwe, gdybym kładąc się na plecach, jakimś trafem odwrócił się twarzą do wody. Tak wyjątkowo duże zasolenie wód tutejszego morza powoduje, że można leżeć na wodzie, niczym na materacu. Robie kilka fotek i idę na wystający cypel. Biorę większy kamień i strącam z kamieni duże kawałki soli. Sól ma lekko ciemny kolor, ale to mi nie przeszkadza. Dookoła mnóstwo turystów z różnych krajów. Jedni spacerują, inni zaś kąpią się. Tablica ogłoszeniowa przy zejściu na parking zawiera informacje w kilku językach, łącznie z rosyjskim. Biorę prysznic na plaży i przebieram się, bo trzeba pozbyć się tej solankowej powłoki z ciała. Czuję się dużo lepiej i znakomicie odświeżony. Czas jechać dalej, bo robi się późno. Z dotychczasowego doświadczenia wiem, że w tych szerokościach szybko zapada zmrok. Wynika to z innej prędkości kątowej obrotu kuli ziemskiej w tych okolicach, aniżeli u nas w Polsce. Autokar jedzie najpierw wzdłuż „pierwszego” Morza Martwego, które w pewnym momencie kończy się. Po kilku kilometrach jazdy wzdłuż kanału, znów pojawia się Morze Martwe. Tym razem to większe. W czym rzecz? Otóż wskutek stopniowego opadania poziomu wód, akwen morza podzielił się na dwa baseny połączone kilkukilometrowym kanałem. Po lewej stronie mijamy słynną górę Masadę, a po prawej stronie mignęło nam małe lotnisko. Jedziemy skrajem Pustyni Judzkiej. Jest już ciemno. Przed nami sznur samochodów. Za Ruin al Bahr autokar zaczyna wspinać się serpentynami w górę, kierując się na zachód. Jedziemy do Jerozolimy. Po lewej stronie mijamy zjazd do meczetu Nabi Musa, czyli rzekomego grobu Mojżesza, który wyrasta nagle na pośrodku kompletnego pustkowia. Meczet zbudowali w XIII wieku mamelucy. W kwietniu pojawia się tutaj najwięcej pielgrzymów muzułmańskich. Wznosimy się prawie na wysokość 600 npm. Przed nami morze świateł. To już przedmieścia Jerozolimy. Autokar jęczy na kolejnym ostrym podjeździe. Czasami jakiś nerwowy kierowca wyprzedza nas. Na drodze panuje spory ruch ciężarówek, autobusów i aut osobowych. Jeszcze tylko dwa tunele i jesteśmy w Jerozolimie. Powoli przebijamy się przez to święte miasto. Kierujemy się do Bayt Lahm, czyli do Betlejem. Nazwa miasta oznacza: dom chleba. Najpierw jednak trzeba zatrzymać się na punkcie kontrolnym, dzielącym Izrael od Palestyny. Autokar turystyczny nie jest kontrolowany. Natomiast pasażerowie lokalnych linii autobusowych muszą czekać na kontrolę. Jesteśmy już na terenie Autonomii Palestyńskiej. Widać tu już flagi palestyńskie na budynkach, inne tablice rejestracyjne aut, jak również większe ubóstwo dookoła. Nie ma już biało-niebieskich flag z gwiazdą Dawida, a na to miejsce pojawiły się trójkolorowe flagi Palestyny. Nie już tak dużo aut z żółtymi tablicami rejestracyjnymi, a w to miejsce pojawiają się białe tablice z zielonymi cyframi i literką: P. Autokar podjeżdża pod hotel „Bethlehem”. Biorę bagaż z luku pojazdu i idę do recepcji po klucz. Mam pokój na 6. piętrze. Odruchowo wyglądam przez okno i widzę za oknem znajome napisy sklepowe: „Sklep polski. Wina, wódki, papierosy, słodycze”. Później dowiedziałem się, że można też tu nabyć znaczki pocztowe. Na końcu ulicy widzę minaret. To on będzie mnie budzić o godzinie piątej śpiewnym: Allah akbar. Biorę prysznic i rzucam się nieprzytomny na łóżko. Łupie mi w głowie z przemęczenia. Ostatnia noc, to jazda autobusem do warszawskie lotnisko Okęcie, a rankiem start „do ciepłych krajów”.

03.02.2012 – Piątek, dzień drugi.

Mam dzisiaj wczesną pobudkę, bo z minaretu przy końcu ulicy słyszę tradycyjne nawoływanie muezzina. Udaje mi się jeszcze zasnąć na półtorej godziny. Jednak w końcu budzi mnie głód. Trzeba tym razem wstawać. Robię wizytę w łazience i zjeżdżam na 3. piętro na śniadanie. Obowiązuje tutaj system barowy. Wybieram sobie swoje menu wg uznania. Całość śniadania zamykają dwie gorzkie herbaty, bo „na salonach nie cukrzy się”. Czas ruszać „w miasto”. Przed hotelem „Bethlelem” czeka już autokar. Jadę zwiedzać Betlejem. Miasto rozlokowane na wzgórzach. Rozbrzmiewa hałasem ulicznym i biciem kościelnych dzwonów. Tłumy pielgrzymów z całego świata przybywają tu, by nawiedzić miejsce narodzin Zbawcy świata.
Najpierw wizyta na Polu Pasterzy. Jest to tradycyjne gdzie anioł przekazał pasterzom nowinę o narodzeniu Jezusa. Ze zbocza obserwuję potencjalne pastwisko. Są ku temu warunki, ale nie ma akurat żadnych pasterzy i ich dobytku. Krążąc pomiędzy starymi cysternami kamiennymi, czuję w powietrzu coś jakby zapach owczej wełny i uryny. Po lewej stronie kwitnie na blado-różowo duże drzewo migdałowca. Idę do Groty Pasterzy. Właśnie amerykańska grupa turystów skończyła swoje nabożeństwo. Na dziedzińcu przed kaplicą widzę naprawiającego latarnie elektryczną franciszkanina. Patrzę, ale nie jest to słynny o. dr Jerzy Kraj z Komisariatu Ziemi Świętej, a znany wielu Polakom z korespondencji do Radia Maryja. Oprócz niego jest tu jeszcze 44 innych franciszkan. Wchodzę do Groty Pasterzy. Po wejściu, widzę po prawej stronie w zakrystii zakrystianina. Pozdrawiam go franciszkańskim: „Pokój i dobro”. Kiedyś byłem w Trzecim Zakonie Franciszkańskim. W odpowiedzi słyszę wesołe: „Ogniem i mieczem!”. No i jak tu nie mówić, że „każdy święty chodzi uśmiechnięty”? Właśnie pilot rozpoczyna dłuższą narrację, poprzedzoną stosowną perykopą ewangeliczną. Wszyscy siedzą, a powinni wstać z uwagi na szacunek do Dobrej Nowiny. Niektórzy robią fotografie, więc ciągle błyskają flesze w mroku groty. Czas iść dalej do Kaplicy Pasterzy, bo przed wejściem do groty czeka już następna grupa ludzi. Monolog pilota dalej miesza się z sesja zdjęciową. W okalającym kaplicę parku podziwiam zieleń krzewów i kwitnące kwiaty. Nie jest tak ciepło jak wczoraj. Powietrze jest rześkie. Chciałoby się rzec, górskie. Istotnie Betlejem, podobnie jak i Jerozolima, leży kilkaset metrów wyżej aniżeli Dolina Jordanu. Jedziemy do bazyliki Narodzenia. Ewangelie podają, że Jezus narodził się w betlejemskiej grocie. W tradycji polskiej upowszechniono obraz narodzin Zbawiciela „w szopce”. Jest to niewątpliwie wpływ zakopiańszczyzny, a nie realiów geograficznych. W miejscu narodzin Jezusa cesarz Konstantyn Wielki wybudował w 325 r. bazylikę Narodzenia. Do jej wnętrza prowadzą niemalże metrowej wysokości drzwi. Specjalnie zostały zmniejszone przez krzyżowców, aby ułatwić obronę świątyni w razie ataku, a przede wszystkim, aby uniemożliwić mamelukom wjazd konno do jej wnętrza. W podziemiach przedniej części świątyni mieści się Grota Narodzenia. Tłum ludzi ustawia się w długiej kolejce, aby pokłonić się miejscu narodzin Jezusa. Ołtarz w tym ciemnym pomieszczeniu zdobi słabo widoczna XII wieczna mozaika. Mój wzrok przyciąga lśniąca gwiazda w podłodze, z łacińskim napisem: „Tutaj z Dziewicy Maryi narodził się Jezus Chrystus”. Znana mi z wielu fotografii gwiazda nie robi na mnie żadnego wrażenia. Dlaczego? To przez poczucie jakiejś komercji. Długi ogonek ludzi czekających na wejście, potem kładą rękę na gwieździe jakby chcąc zalegalizować swoje przybycie do Ziemi Świętej. Ktoś znajomy robi, niczym Arturo Mari, fotkę i już można iść dalej. Przyznam się, że dopiero grób Abrahama zrobił na mnie wrażenie. To coś niesamowitego. Takie ciche i dyskretne, bez komercyjnych tłumów, spotkanie z historią zbawienia człowieka.
Obok groty znajduje się kaplica Żłóbka, gdzie Maryja miała umieścić swoje nowo narodzone Dziecię. Do bazyliki Narodzenia przylega kilka kościołów różnych wyznań chrześcijańskich. Idę dalej ulicą Groty Mlecznej do kościoła Groty Mlecznej, zawdzięczającej swą nazwę białej skale. Według Tradycji, gdy Maryja karmiła piersią nowo narodzone Dziecię, na dnie groty rozlało się kilka kropel mleka, które zabarwiły ją na trwale. Dzisiaj zeskrobane drobiny skały są sprzedawane pielgrzymującym tu kobietom, które mają problemy z karmieniem. Idę dalej ciągle indagowany przez ulicznych handlarzy. Gdy tylko usłyszą jakieś polskie słowo, od razu zagadują używając skromnego słownictwa polskiego. Wcale nie przeszkadza im wołać: „Dzień dobry” sporo po zmierzchu, jak to zobaczę później w Kanie Galilejskiej. W północnej części Betlejem wyrastają wieże dzielnicy zamieszkałej przez 16 tys. chrześcijan arabskich. Znajduje się tutaj m. in. arabskojęzyczny uniwersytet prowadzony przez katolicki zakon Braci Szkół Chrześcijańskich.
Strona:  [1]  2  3  4  5  następna »

górapowrót
kursy walutkursy walut
[Źródło: aktualny kurs NBP]
ZDJĘCIA