podróże, wyprawy, relacje
ARTYKUŁYKRAJEGALERIEAKTUALNOŚCIPATRONATYTAPETYPROGRAM TVFORUMKSIEGARNIABILETY LOTNICZE
Geozeta.pl » Spis artykułów » Azja » Erec Israel, czyli zimowa wędrówka śladami Jezusa
reklama
Andrzej Gołębiewski
zmień font:
Erec Israel, czyli zimowa wędrówka śladami Jezusa
artykuł czytany 1886 razy
Bazylika Wniebowzięcia NMP na Górze Sion robi wrażenie, a szczególnie jej wspaniałe mozaiki. Poza tym znowu ta niesamowita akustyka. Ponoć czasami dokonuje się w jej wnętrzach nagrań muzycznych na potrzeby radia. Idziemy dalej, do synagogi obok pomnika króla Dawida. Przed nami grupa rosyjska. Mija nas ciekawy duet: Żyd ubrany na czarno i jego kompan ubrany na biało. Mało tego, biały ma sobie biały kapelusz kowbojski. Po pewnym czasie widzę ich kiwających się razem w modlitewnym zapamiętaniu w synagodze. Robię ukradkiem zdjęcie, uważając, aby nie podpaść dyżurnemu Izraelicie czuwającemu u wejścia, by wchodzący tacy jak ja ubierali na głowę białe jarmułki. We wnętrzu synagogi naliczyłem zaledwie sześciu modlących się. Kobiety mają swój sektor modlitewny.
Czas wracać do autokaru. Kolejny przejazd „graniczny” i znów Autonomia Palestyńska. Obok hotelu „Bethlehem” znajduje się „polski sklep”. Kupuję tam znaczki do Polski. Praktycznie są w tym miejscu dwa polskie sklepy: z alkoholem i z innymi rzeczami. Polaków wabią do środka polskie piosenki. Najczęściej jednak grane jest: „Anna Maria, smutną ma twarz”. Osiem znaczków na kartki, to osiem dolarów. W hotelu ponoć to drożej wychodzi. Nie wiem, w czym rzecz. Na znaczkach o nominale 280 czegoś tam, znajduje się napis: Autonomia Palestyńska. W pokoju wypisuję widokówki i oddaję je w portierni. Znajdująca się w holu skrzynka pocztowa nie budzi u mnie zaufania, gdyż brak jest na niej jakiegokolwiek napisu informującego. Mam cichą nadzieję, że portier nie wyrzuci moich kartek i kiedyś dotrą one do Polski.

05.02.2012 – Niedziela, dzień czwarty.

Pierwszy raz obudziłem się o godzinie 4.20. Położyłem się jeszcze na parę minut. Wreszcie wstaję. Dzisiaj wyjazd nad Morze Śródziemne i do Tyberiady. W sumie około 250 km jazdy. Tradycyjna pobudka muzułmańska o godzinie piątej. Ubieram się, myję i zjeżdżam na śniadanie. Przed godziną siódmą moja walizka ląduje w luku bagażowym autobusu. Ponieważ nie ma jeszcze kompletu pasażerów schodzę w dół, na drugą stronę ulicę, aby zebrać kilka kamyków na pamiątkę z Betlejem. Nagle tracę przyczepność i ląduję na plecach. No ładnie! Białe spodnie i jasna kurtka. Chyba trzeba będzie się przebierać? Na szczęście upadając na gładkich płytach chodnika, oparłem się na lewej ręce, a głównie na kciuku. Jest siny, ale na szczęście niezłamany. To wszystko przez twarde zelówki moich niedzielnych butów. Omal nie skończyło się to poważniejszymi komplikacjami dla mnie. Uspokojono mnie, że odzież nie uległa zabrudzeniu i nie trzeba się przebierać. Ale kamienie zabrałem z Betlejem.
Wreszcie, gdy nadeszła ostatnia zaspana osoba autokar ruszył w drogę. Opuszczamy biblijną „ziemię Beniamina” i kierujemy się autostradą na „ziemię Efraima”, a potem „ziemią Dana” w stronę Tel-Avivu. Stopniowo autostrada wyciętymi wąwozami schodzi w dół. Z czasem jedziemy żyzną równiną, na której prawie już zaczęła kłosić się pszenica. Widać stada bydła na polach. Kwitną kwiaty. Miła dla oka zieleń, której brak jeszcze w Polsce. Prognozy na niedzielę w kraju mówią o możliwości -29 stopni C. Tym bardziej z przyjemnością patrzę na przydrożne opuncje, plantacje cytrusów i inne elementy „ciepłych krajów”. Mijamy tablicę zjazdową do lotniska Ben Guriona pod Tel-Avivem, po czym kierujemy się na północ. Będziemy jechać wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego. Piękny lazur wód przypomina mi te same „klimaty”, gdy kiedyś wjeżdżałem do Monaco. Jeszcze tylko krótki postój na stacji benzynowej, dla odprostowania kości. Na parkingu dużo autokarów wycieczkowych. Widać dużo młodzieży izraelskiej. Roześmiani, ze słuchawkami w uszach. Nastrój pikniku. Wieje tylko silny wiatr od morza. Jedziemy dalej. Nadal wiosenne widoki. U nas w Polsce będziemy mieli taką zieleń dopiero za trzy miesiące, jak dobrze pójdzie. Pod Cezareą Nadmorską widzę plantację bananów i awokado. Niebo bezchmurne. Temperatura powietrza +22 stopnie C. Wreszcie jest Cezarea, miasto Rzymian i krzyżowców. Zatrzymujemy się na parkingu przed ruinami teatru rzymskiego. Idziemy najpierw do niewielkiej sali kinowej, aby w piętnaście minut zapoznać się z przeszłością tego miasta. Potem już konkretny kontakt z historią. Tutejsze ruiny dawnej świetności rzymskiej na tych terenach, to najlepiej zachowane ruiny w Izraelu. Najstarsze ślady osadnictwa w tym terenie sięgają czasów fenickich. Właściwa historia tego miasta zaczęła się w 22 roku przed Chrystusem, kiedy to Herod Wielki założył dla Rzymian nowe miasto. Liczył na to, że w ten sposób odciągnie od świętego miasta Jeruzalem okupantów. Od 6 roku przed Chrystusem Cezarea stała się oficjalna rezydencją namiestników Judei na okres najbliższych pięciu stuleci. W czasach Jezusa rezydował tu Poncjusz Piłat. Tutaj też przez dwa lata więziono św. Pawła, zanim deportowano go do Rzymu. Zwiedzam najpierw dobrze zachowany amfiteatr rzymski nad brzegu miasta. Kiedyś występował na nim słynny Isaac Stern. Wchodzę do miasta krzyżowców po moście nad szeroką fosą. Pięknie prezentują się mury obronne, jak i też dobrze zachowane ulice i ruiny domów mieszkalnych. Dużo zielonych trawników. Na jednym z nich grupa dzieci i młodzieży. Pozdrawiają radośnie mijających ich turystów. Wołam do nich: „Hava nagila”. Ucieszeni tym tekstem śpiewają jego ciąg dalszy. Piękna okolica. Widzę masę palm daktylowych, eukaliptusów i innej egzotycznej roślinności, która ocienia pola golfowe i piękne wille nadmorskie. Czas jechać dalej. Kierunek: Hajfa. Jedziemy wzdłuż brzegu morza. Z czasem pojawia się linia kolejowa. Jedyna w Izraelu. Łączy ona ponoć Hajfę z miastem Ashdod. Dojeżdżamy do Hajfy. Piękne miasto portowe położone na tarasach. Wjeżdżamy na wzgórze Stella Maris. Tu znajduje się klasztor karmelitański. Najstarsze wzmianki o tym mieście pochodzą z II wieku po Chrystusie. Zajęte zostało przez krzyżowców w 1100 roku, a następnie przez Turków. Była to bezpieczna przystań dla przepływających tu statków. Stan taki trwał aż po XVIII wiek. Większy rozwój nastąpił na początku XX wieku w dobie rozwoju kolei. Od północy kolej zaczęli budować Turcy, a od południa Anglicy. Dzisiaj jest to trzecie pod względem wielkości miasto w Izraelu. Oprócz portu miasto słynne jest ze wzgórza Karmel. Na jego szczycie znajduje się klasztor karmelitów. Widok sprzed klasztornego kościoła przy Stella Maris należy do najpiękniejszych w mieście. Kościół wybudowano w XVIII wieku nad grotą, w której żył prorok Eliasz i jego uczeń. Są to czasy IX wieku przed Chrystusem. Zwiedzam kościół, a następnie boczną kaplicę, gdzie ma być sprawowana w południe niedzielna Msza św. dla naszej grupy. Celebrować ją będzie polski karmelita, który dłuższy już czas czekał na naszą grupę u drzwi świątyni. Akurat moje czytanie mszalne dotyczy proroka Eliasza. Opuściwszy grotę, prorok udał się na szczyt Karmelu, gdzie stał ołtarz Baala i innych fenickich bóstw. Tam rzucił wyzwanie pogańskim kapłanom, by mocą swych modłów rozpalili ogień ofiarny. Nie udało się im to. Natomiast Jahwe odpowiedział Eliaszowi i zesłał ogień z nieba. Stało się to na oczach żydowskiego króla, Achaba, który zerwał z pogaństwem, a wyznawców Baala kazał stracić nad rzeką Kiszon. Tyle powiada Pierwsza Księga Królewska. W trakcie Mszy św. po kaplicy wędrował koszyk, tzw. tacy. Padały nań banknoty jedno i pięciodolarowe. Na koniec mszy zakonnik poświęcił nam dewocjonalia. Był skłonny długo opowiadać nam o swej pracy misyjnej w Afryce. Nas jednak ciągnęło dalej w drogę.
Czas obrać kurs na Nazaret. Jedziemy zieloną równiną. Po godzinie jazdy pojawia się miasto Jezusa. Położone jest na terenie już górzystym. Wysiadamy w pobliżu bazyliki Zwiastowania. Najpierw jednak przerwa południowa. Idę do cukierni, aby skosztować polecanych mi ciasteczek. Nie pomnę już ich nazwy. Są bardzo słodkie i zarazem bardzo małe, jak na cenę jednego dolara, ale spróbować trzeba. Do tego mogę sfotografować się ze sprzedawcą tych słodkości. Przed bazyliką chłopcy sprzedają truskawki i mandarynki. Nad nimi wznosi się potężny daktylowiec ze spadającymi już owocami. Robię zdjęcia i idę do bazyliki. Przed wejściem jakiś Beduin oferuje mi arafatkę ze kefiją za osiem dolarów. Próbuję pertraktować, ale sprzedawca zdaje się być nieugięty. Nie, to nie. Wchodzę do bazyliki. Jej wnętrze robi nieciekawe wrażenie. Szary kolor betonu robi wrażenie jakby dzisiaj właśnie wyjęto z sufitu deski szalunkowe. Faktycznie było tak, ale w 1969 roku. Zwiedzam najpierw kaplicę dolną a potem idę do góry, na poziom piętra. Właśnie zakończyła się msza św. w języku angielskim. Zaraz po niej rozpoczęła się następna w języku polskim. Wychodzę z bazyliki. Z zewnątrz wygląda ciekawiej, aniżeli w środku. Przed wejściem już nie ma Beduina. Idąc do autobusu zatrzymałem się przy ulicznym straganie. Za osiem dolarów kupiłem nie jedną, ale dwie arafatki z kefijami. To był warunek rabatowy. Zaraz po wejściu do autobusu znalazła się chętna osoba na zakup drugiej chusty. Pierwszą arafatkę kazałem sobie założyć zaraz po zakupie. Kiedy wchodziłem do autobusu zauważyłem wrażenie, jakie zrobiłem niechcący na pasażerach. Kiedy po krótkiej jeździe autobus zatrzymał się w Kanie Galilejskiej, wiele osób chciało robić sobie fotki ze mną z braku innego „Araba”. W Kanie zwiedzamy kolejne „święte” miejsce. Wykopaliska, a w nich dwa okazy stągwi na wodę, z których Jezus po raz pierwszy uczynił cud zamieniając wodę w wino. W kościele w czasie mszy św. małżeństwo z Polski dokonywało odnowienia przyrzeczeń małżeńskich. Miło znowu było usłyszeć liturgię mszalną po polsku. Idę do sklepu obok kościoła. Nie muszę zgadywać, co jest tutaj głównym towarem handlowym. Butelki wina z Kany widać już na wystawie sklepowej. Można skosztować wina zanim się zakupi kilka butelek. Próbuję. Wino jest podejrzanie słodkawe. Nie mam zaufania do tego produktu. Pracowałem na winnicach Francji, Austrii i Niemiec, więc nie dam się wziąć „na słodki lep”. Pomagam jeszcze moim znajomym w pertraktacjach handlowych przy zakupie arafatek. Nagle sporo osób stwierdziło, że też mają kaprys, aby nabyć taką chustę. Zapadł już zmrok, ale sklepikarze jeszcze stoją w drzwiach czatując na ostatnich turystów. Jeden z nich woła do mnie: „Dzień dobry!”. Cofam się i uczę go, że o tej porze powinien mówić: „Dobry wieczór”. Każę mu powtórzyć kilka razy, aby zapamiętał. Rzeczywiście, kiedy ruszyłem dalej, sklepikarz wołał do pozostałych Polaków: „Dobry wieczór!”.
Czas w drogę, do Tyberiady. Czeka nas nocleg w PGR-ze! Poprawnie to mówi się: „w kibucu”. Nie minęła chyba godzina, a autokar zatrzymał się przed kolonią parterowych domków. Jestem oto w kibucu Ohola Minor pod Tyberiadą. Duże zieleni dookoła. Zza pawilonów mieszkalnych słychać szum wody. To pewnie „burza na morzu”? Jestem bowiem nad brzegiem Yam Kinneret, czyli Jeziora Genezaret. Biorę walizkę w rękę i szybko do portierni po klucz. Dostaję pokój nr 601. W środku dwa pojedyncze łóżka, lodówka, telewizor, szafa i regulator klimatyzacji. Szybko myję się i idę do następnego pawilonu na kolacje. Jest ciepło. Mamy pełnię księżyca. Temperatura + 20 stopni C. Kolacja jest bardzo dobra. Bogaty wybór menu.

06.02.2012 – Poniedziałek, dzień piąty

Nocą usłyszałem wielki szum za oknem. Wydawało mi się, że to nocna ulewa. Wyjrzałem oknem. Nic z tego. To tylko wiatr gonił fale Jeziora Genezaret, wiatr spadający od strony Gór Libańskich. Wyłączyłem klimatyzację w pokoju, aby zasnąć. Trochę uciszyło się. Zasnąłem na pewien czas. Obudził mnie telefon. Było już sporo po godzinie siódmej. Najwyraźniej zaspałem dzisiaj. Wizyta w łazience i wymarsz na śniadanie do pawilonu z widokiem na jezioro. Po drodze nie odmówiłem sobie, aby nie zrobić kilku fotografii, bo położenie kibucu Ohola Manor było nader malownicze. Moi współtowarzysze podróży już siedzieli przy stolikach z widokiem na wodę. Dla mnie już takich miejsc nie starczyło, więc usiadłem na środku sali przy kolumnie. Jednego tylko w pierwszej chwili nie ogarniam. Czyż żydzi poszczą w poniedziałki? Ja to robię w środy i piątki, ale w poniedziałek to nie słyszałem. Poza śledziem i tuńczykiem w sałatce, nie było żadnego mięsa. Dopiero później patrząc na wystawione produkty, skojarzyłem, że tu obowiązuje jedzenie koszerne. Jeżeli jest ser, mleko, twarożek, ryba i owoce, to nigdy nie zobaczę wędliny. Na kolację było właśnie odwrotnie. Mięso, ryba, ale nie było żadnych mlecznych produktów.
Strona:  « poprzednia  1  2  [3]  4  5  następna »

górapowrót
kursy walutkursy walut
[Źródło: aktualny kurs NBP]
ZDJĘCIA