Armenia'2003
artykuł czytany
6650
razy
Odwiedziliśmy jeszcze mieszkanie Samuela. Poznaliśmy rodziców, poczęstowano nas ziemniaczkami, sałatką. Co ciekawe na zimę ludzie sami muszą sobie ogrzać mieszkania w blokach. Na korytarzu ustawia się piec opalany drewnem i przez pół mieszkania do balkonu poprowadzone są rury odprowadzające dym. W czasie ciężkich zim (ostatniej temperatura spadła do minus 30 stopni) zdesperowani ludzie często wycinają drzewa w parku. Ale podobno idzie ku lepszemu. Nawet gaz czasami już włączają, a elektryczność jest na okrągło.
Pomiędzy Echmiadzin i Erewaniem znajduje się jeszcze Zvartnots. Znajduje się tu lotnisko międzynarodowe i ruiny olbrzymiej katedry. Na miejscu pogańskiej świątyni w VII wieku wybudowano trzykondygnacyjną, 45 metrową katedrę. Niestety w X wieku, w czasie trzęsienia ziemi mury runły. Aktualnie można jedynie podziwiać kolumny z resztkami łuków, które obrazują jedynie powierzchnię jaką zajmowała budowla. Bilet wstępu kosztuje 1000dram.
Pojechaliśmy jeszcze do Erewania, gdzie w knajpce Złota Rybka zjedliśmy imieninową kolację - akurat wypadało Piotra i Pawła. Kuchnia ormiańska bardzo mi odpowiada - jadłem wieprzowinkę z łososiem - szaszłyk Sindbad.
Przed snem trzeba było jeszcze załatwić transport na kolejną wycieczkę. Próbowaliśmy dogadać taksówkę z polecanego przez Ljowę biura, ale po podliczeniu kasy za dojazd i za czas oczekiwania, gdy my będziemy łazić po górkach stwierdziliśmy, że dla nas za drogo. Na szczęście miałem jeszcze numer do Artura - kierowcy, który pokazał nam kwaterę pierwszego dnia. Umówiliśmy się na 3.30 rano.
Aragat i Amberd
Czerwona łada żiguli podjechała punktualnie, a my również byliśmy gotowi. Oczywiście od razu zaczęliśmy dokładnie uzgadniać zapłatę. Za ponad 100 km i około 10 godzin czekania na nas dogadaliśmy się na 25 USD. Noc była ciemna, ale gwiazdy było widać. Wróżyło to niezłe widoki. Droga na górę okazała się być stroma, ale nie najgorszej jakości i po 1,5 godzince byliśmy na wysokości ponad 3000 metrów. Przy jeziorze zaczęliśmy naszą wspinaczkę na najwyższą górę Armenii - Aragat. Dobrze, że miałem czołówkę - bez niej byłoby ciężko iść. Na tej wysokości nawet pod koniec czerwca temperatura spadała nocą poniżej zera. Pod nogami miejscami sporo śniegu i od czasu do czasu lekko zmrożone strumienie górskie. Minęliśmy jezioro z lewej strony i powoli szliśmy w górę. Mapa nawet za bardzo nie była potrzebna. Gdy doszliśmy do grani zrobiło się całkiem widno. Niestety dane z przewodnika nie otwierdziły się. Podobno chmury nadciągają na szczyt około 10. Tym razem już o 6 było ich wszędzie pełno. Dobrze, że zdążyliśmy obejrzeć piękny wschód słońca, ale dalej już szliśmy w mlecznej mgle intensywnie korzystając z kompasu. Podejście w sumie bardzo łatwe i dość szybko dotarliśmy do szczytu oznakowanego krzyżem i kamiennymi kopczykami. Były nawet flagi rosyjska i libańska. My niestety polskiej ze sobą nie mieliśmy. Był to jednak najniższy z czterech szczytów Aragatu - południowy 3879m. Niestety widoczność zerowa. Próbowaliśmy jeszcze zejść do przełęczy między szczytami południowym i zachodnim, ale przy żadnej widoczności i dość sporym śniegu doszliśmy do wniosku, że to żadna frajda marznąć tu dla idei zdobycia szczytu bez możliwości podziwiania widoków i zawróciliśmy. Najwyższy szczyt Armenii musi jeszcze na mnie poczekać.
Niżej widoczność znacznie poprawiła się. Orientację znacznie ułatwiało jeziorko widoczne w dole. Tym razem obeszliśmy je z drugiej strony obok budynków stacji meteorlogicznej i budowanego podobno kompleksu wypoczynkowego. Zamiast 10 godzin w górach byliśmy jedynie 5 . Kierowca spał w ładzie tak mocno, że mieliśmy kłopot z dobudzeniem go. Zaraz gdy ruszyliśmy zaczął marudzić o pieniądzach, a jak mu powiedziałem, że chcemy jeszcze trochę odbić w bok by zobaczyć ruiny twierdzy Amberd, to stwierdził, że umowa nieważna i musimy dogadać się od nowa. Faktycznie zamiast 100km zrobiliśmy w sumie około 140, ale czekał na nas 5 godzin krócej. Trochę się wkurzyliśmy, bo zamiast podziwiać śliczne widoki musieliśmy dyskutować o pieniądzach. Uspokoił się dopiero gdy mu powiedziałem, że zarabia na nas sporo kasy, a jak będzie dyskutował za dużo to w kolejne dni będziemy szukać na wycieczki innego taksówkarza.
Ruiny zamku i położona obok cerkiew stały wśród bardzo ukwieconych łąk. Dominowały piękne, czerwone maki. Twierdza i kościółek pochodzą z XI wieku i przez lata był to strategiczny punkt obronny Armenii. Nie chcieliśmy już drażnić Artura i przespacerowaliśmy się jedynie do cerkwi i z powrotem i ruszyliśmy w dół. Żeby było ciekawiej po pewnym czasie brakło nam paliwa. Artur marudząc pod nosem, że to przez nasze wycieczki, wyjął półtoralitrową butelkę z bagażnika i dolał benzyny. Jechaliśmy w dół ze zgaszonym silnikiem kiedy tylko się dało, ale i tak paliwa po kilku kilometrach brakło. Nam już było wszystko jedno, odpoczywaliśmy na tylnym siedzeniu, a brak paliwa nas nie interesował zupełnie. Na szczęście byliśmy już na nieco główniejszej drodze i dość szybko uczynny kierowca pożyczył nam trochę benzyny i już do najbliższej stacji dojechaliśmy. Brakło nam wcześniej 2 km. Udało się wrócić na kwaterę w całości.