Piętnaście lat minelo
Geozeta nr 11
artykuł czytany
10657
razy
26.04.1986
Zupełnie normalny dzień. W eterze cisza, nikt o niczym szczególnym nie informuje.
01.05.1986
Docierają wreszcie zatajone dotąd informacje. Wybuchł reaktor w IV bloku elektrowni atomowej w Czarnobylu. Panika. W dzienniku telewizyjnym spiker informuje: ...radioaktywna chmura zbliża się do Polski,... prosimy nie opuszczać budynków,... dzieci powinny pić płyn Lugola...
11.04.2001
Wspomnienia z dzieciństwa powracają. Okropny smak w ustach. Zakaz zabawy na podwórku. Przerażenie rodziców. Mimo tego decydujemy się podjąć ryzyko - wycieczka dość niezwykła; kierunek Czarnobyl.
Według specjalistów powietrze już nie jest niebezpieczne, a radioaktywna może być jedynie gleba. Jakie są nasze oczekiwania? Trudno je sprecyzować. Wyobrażam sobie teren wyludniony, z rachityczną roślinnością, pełen opuszczonych domów... czy rzeczywiście? To okaże się dopiero na miejscu.
Osiemdziesiąt kilometrów w górę rzeki Dniepr od Kijowa położona jest niewielka miejscowość. Stamtąd już niedaleko do granicy z Białorusią. Miasteczko jakich setki na Ukrainie. Jednak nie do końca. Gdyby nie jedno wydarzenie sprzed 15 lat nikt poza ekologami, walczącymi z przemysłem energetycznym o napędzie atomowym nie wiedziałby o jego istnieniu: Czarnobyl. To słowo zna każdy, a przynajmniej w naszej części Europy - w przeciągu jednego dnia i tych, które nastąpiły po nim nabrało ogromnego znaczenia. Stało się przestrogą dla świata, a dla wielu wyrokiem śmierci. I choć statystyki podają, że w wyniku wybuchu zginęło bezpośrednio około trzydzieści osób, to na skutek choroby popromiennej i nowotworów złośliwych zmarło kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Elektrownia i jej okolice stały się cmentarzyskiem dla tych, którym kazano uprzątnąć teren i usuwać skutki katastrofy. Młodych ludzi z pobliskiej szkoły pożarniczej, pracowników elektrowni i mieszkańców okolicznych wiosek wyposażono w łopaty, taczki. Jedynym zabezpieczeniem przed promieniowaniem było coś, co do złudzenia przypominało maskę chirurgiczną. Wszyscy ci ludzie zmarli na miejscu lub po bardzo krótkim czasie. Dziś pozostał po nich jedynie pomnik, a może aż pomnik...
Od tamtego dnia minęło piętnaście lat, a my tymczasem jedziemy z Kijowa na północ wąskimi i wyboistymi drogami. Krajobraz za oknem dość monotonny. Po obu stronach lasy, gdzieniegdzie widać drewniane osady. Nieliczni ludzie sprawiają wrażenie przygnębionych, o ile można to w ogóle zauważyć z okien autobusu. Po dwóch godzinach kierowca zwalnia. Przed nami widać płot, mały budynek, szlaban. Jacyś mężczyźni malują na asfalcie duży napis STOP. Dojechaliśmy właśnie do punktu kontrolnego przy wjeździe do strefy bezpośredniego zagrożenia. Z ust kierowcy pada kilka zakazów. Nie wolno robić zdjęć, wstawać z miejsc, a tym bardziej opuszczać pojazdu. Po kilku minutach nerwowych pertraktacji zawracamy. Nikt poza organizatorami wyjazdu nie wie o co chodzi. Czyżby wyprawa miała się skończyć pod bramą wjazdową, trzydzieści kilometrów od Czarnobyla?
Na szczęście, nasze rozczarowanie trwa krótko i okazuje się, że wjedziemy od innej strony. Następna brama, kolejne dyskusje z umundurowanym osobnikiem i już jesteśmy w zamkniętej strefie wokół elektrowni. Na początku w zasadzie nic nie różni się od terenu poza strefą - takie same lasy, step. W oddali pojawia się pierwsza miejscowość. Tak jak przypuszczałam wcześniej nikt już w niej nie mieszka. Domy powoli niszczeją, drzewa i krzewy zarastają podwórka. Pomyślałam sobie, że domy te stoją tu jeszcze dzięki łagodnemu klimatowi. Pamiętam, jak kiedyś w dżungli pokazywano mi opuszczone gospodarstwa, z których w wilgotnym i gorącym klimacie właściwie nic nie pozostało. Tu wszystko nadal stoi, tak jakby czekało na powrót właścicieli. Oni jednak nie wrócą...
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż