Ukraińska Besarabia - lipiec 2005
artykuł czytany
5897
razy
Do wycieczki tej przygotowywałem się od ponad roku. Nie tyle przygotowywałem się, co myślałem o niej, czytałem o Ukrainie, Besarabii, szukałem w internecie połączeń kolejowych czy autobusowych z miejscowościami, do których mieliśmy jechać. Chciałem odwiedzić i poznać miejsca, gdzie spędzili wojnę moi rodzice (nie byli jeszcze wówczas małżeństwem) i krewni, gdzie pochowani są moi dziadkowie zarówno ze strony mamy jak i taty. Namówił mnie na tą podróż Tadek Głaz, urodzony właśnie tam w 1941 roku. Nasi rodzice, jako że po napadzie Związku Radzieckiego na Polskę 17 września 1939 roku zamieszkiwali tereny przygraniczne tego kraju (okolice Tomaszowa Lubelskiego), zostali wywiezieni w głąb tego imperium, podobnie jak i inni polscy mieszkańcy tych ziem. Ta część rodziny, która znalazła się po niemieckiej stronie granicy, wojnę spędziła w swoich rodzinnych stronach. Dobrze, że Rosjanie zesłali rodzinę na Besarabię, a nie na Syberię czy np. do Kazachstanu. Mieli siły, możliwości i realne szanse na to, że po wojnie wrócą. Któż jednak w czasie wojny o tym myślał? Myśl o powrocie przyszła wraz z zakończeniem wojny. Rodzice Tadka wrócili wraz z dziećmi jeszcze w 1942 roku, myśleli, że tu będzie lepiej. Niestety, przeżyli po powrocie tyle, że pobyt na Besarabii to pestka.
Besarabia to przedwojenna nazwa krainy geograficznej leżącej dziś na pograniczu Mołdawii, Ukrainy i Rumunii. Przed wojną należała do Rumunii, po wybuchu wojny przejęli ją Rosjanie. Zaraz po wkroczeniu wywieźli rdzennych mieszkańców tych terenów - Rumunów w bliżej nieznanym kierunku, na ich miejsce przywieziono właśnie Polaków z terenów przygranicznych nowo zajmowanych ziem (pakt Ribentrop - Mołotow). Besarabia to tereny głównie rolnicze, przemysł jest tu słabo rozwinięty. Klimat jest tu suchy i gorący, przez większą część roku dają się we znaki upały. Sami tego doświadczyliśmy zwiedzając te miejsca w dobrze ponad 35 stopniowym upale. Zimy są tu stosunkowo krótkie, lecz mroźne i śnieżne. Główne uprawy to słonecznik, winogrona, kukurydza, papryka oraz arbuzy, zwane tu kawonem. Wina tu wytwarzane należą do najlepszych na świecie, chociaż nie są tak znane jak francuskie czy włoskie.
Dla porządku muszę dodać, że w wyprawie tej oprócz mnie brała udział moja żona Ilona, moja kuzynka ze strony mamy, mieszkająca od urodzenia we Lwowie - Danka. Jej mama nie była wywieziona, wojnę spędziła we Lwowie. Danka, urodzona już po wojnie, jechała z nami jako nasz przewodnik, zna doskonale język ukraiński, zna zwyczaje i obyczaje tu panujące, umie się poruszać w tym kraju, w przeciwieństwie do nas. Czwarty uczestnik tej wycieczki to również mój kuzyn, ale ze strony taty - Tadek, pomysłodawca tego przedsięwzięcia. Już po powrocie okazało się, że cztery osoby na taką wyprawę to liczba idealna. Wielkość grupy nie jest ani za mała ani za duża. Przedziały sypialne przeznaczone są dla czterech osób, taksówka zabiera cztery osoby, cztery osoby to nie jest tłum, ale i nie jest to mało. W sam raz.
I etap. Lwów - Odessa.
Wycieczkę naszą rozpoczęliśmy 29 lipca 2005 roku od Lwowa. Dlaczego stąd? Bo gdzieś trzeba było ją zacząć. Tu mieszka Danka, stąd są dobre połączenia w głąb Ukrainy, Lwów leży blisko naszej granicy. Do Lwowa dotarliśmy moim samochodem po drodze zabierając Tadka. Dalej podróżowaliśmy koleją, autobusami, marszrutkami (są to bardzo popularne na całej Ukrainie busiki). Można było całą wyprawę odbyć samochodem. Nie znałem jednak na tyle Ukrainy, aby ryzykować. Bałem się złych dróg, bałem się złodziejstwa, chuligaństwa, bałem się tego, że w razie awarii nie będzie gdzie naprawić samochodu, a sam nie jestem mechanikiem. Dzisiaj, już po wszystkim patrzę na to inaczej.
Do Odessy zaplanowaliśmy podróż pociągiem. Bilety kolejowe na Ukrainie są o wiele tańsze niż w Polsce. Aby tu jednak kupić bilet, a trzeba wiedzieć, że wszystkie miejsca w pociągach dalekobieżnych są rezerwowane (i są to przeważnie miejsca leżące lub sypialne.) trzeba okazać dowód lub paszport. Takie zwyczaje i my tego nie zmienimy. Z tego powodu Danka nie mogła kupić nam biletów, kupowałem je w Polsce. Miejscówki mieliśmy od Przemyśla. Ja z Iloną, jako że pracuję na kolei, miałem bilet kolejowy, co w powrotnej drodze bardzo ułatwiło nam nabycie miejscówki.
Po zwiedzeniu Lwowa, jego przepięknych zabytków, cmentarza Łyczakowskiego oraz niedawno oficjalnie otwartego cmentarza Orląt Lwowskich, po zrobieniu pamiątkowych zdjęć, po posiłku i krótkim odpoczynku poszliśmy na dworzec tym samym rozpoczynając naszą przygodę.
Dworzec we Lwowie to cudo architektoniczne. W parze z klasą zabytku idzie jego utrzymanie. Tak czystego, zadbanego i utrzymanego dworca jak we Lwowie (podobnie jest w Odessie) w Polsce nie ma. Jestem kolejarzem, znam trochę polską kolejową rzeczywistość i mówię to z całą odpowiedzialnością. Trochę gorzej jest z utrzymaniem porządku wokół dworca we Lwowie, szczególnie rano, ale mieści się to w granicach "polskiej" normy. Na obu dworcach nie zauważyłem bezdomnych, kloszardów, żebraków. Może nasi kolejowi decydenci pojechaliby na Ukrainę i zobaczyli jak to się robi gdzie indziej, co to jest czystość, co to jest szacunek dla klienta. Podobnie zresztą jest na Zachodzie, podobnie jest w Pradze. To tylko u nas problem czystości terenów kolejowych jest nie do rozwiązania. Wygląda na to, że jest to wina ludzi i to nie tylko tych, co brudzą, ale również tych, co za czystość odpowiadają. Przede wszystkim tych.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż