Wakacje z dreszczykiem emocji, czyli Rumunia i Bułgaria
artykuł czytany
34628
razy
Po drodze jedynie Nos Kaliakra nas zaciekawił (specyficzny półwysep na klifie). Jednak za wjazd panowie strażnicy fikcyjnego "parku narodowego" zażądali 15 euro, więc darowaliśmy sobie. Dalsza droga dosłownie niczym ciekawym się nie odznaczała, toteż udaliśmy się w stronę Varny, gdzie postanowiliśmy spędzić wieczór oraz znaleźć nocleg, ewentualnie noc spędzić w samochodzie (tak też zrobiliśmy).
Miasto bardzo ciekawe, wspaniały łagodny klimat i mili mieszkańcy - tak można scharakteryzować to miasto. Uroczy deptak z ogromem knajpek i knajpeczek. Można powiedzieć, że każda ma w sobie coś, więc wybór - która - należy do Was. Komunikacja po mieście jest troszkę utrudniona, a to ze względu na to, iż ulice są częstokroć jednokierunkowe.
W sklepach ceny trochę niższe niż znamy w Polsce. Generalnie na polską kieszeń jak najbardziej. Podobnie jak w Rumunii, na sklepowych półkach znajdziemy Kubusie oraz soki Tymbarku, a nawet inne produkty rodem z Polski. W jednym z minimarketów padła ciekawa opinia sprzedawcy. Mianowicie zadowolony, że kupują u niego cudzoziemcy, włączył się do rozmowy. Powiedział nam, że tak naprawdę, to Bułgarią rządzi mafia. Dzięki niej państwo może funkcjonować, a wszelkie przetargi załatwiane są pod stołem. Smutna, aczkolwiek rzeczywista prawda. Ponadto wspomniał, że zostanie sędzią i za jego magiczną ręką cała przestępczość zniknie. Życzymy powodzenia. Po tej, trwającej chyba z 20 minut rozmowie, udaliśmy się do pobliskiego parku, gdzie akurat (o 11 w nocy!) odbywał się festiwal folklorystyczny, Jak to oczywiście bywa, z udziałem Polaków. Bardzo miła, choć strasznie głośna, muzyka bałkańska.
Co ważne, opłaca się w Varnie wymieniać walutę. My mieliśmy głównie euro, ale też bodajże ze 150 dolarów. Za euro dostaliśmy bodajże wtedy najwyższą stawkę, czyli 1,96 leva. W Ahtopolu najczęściej było to 1,92-1,94 leva. Za dolara w Varnie otrzymaliśmy 1,58 leva, później trochę mniej. Także podobnie jak w Sibiu w Rumunii, także tutaj, w Varnie opłaca się wymieniać waluty. Aha, pamiętajmy, by NIE KUPOWAĆ walut typu leva, lei w Polsce, gdzie kurs jest sztucznie zawyżony.
Na tym zakończył się nasz pobyt w Varnie. Następnie w nocy udaliśmy się stronę Burgas. Miasto mało ciekawe, pełno socjalistycznych bloków, które mają jedyny cel - szpecić to i tak nieciekawe już miasto. Następnie, to już szybka jazda w stronę Ahtpola, naszego miejsca przeznaczenia. Po ok. godzinnej jeździe dojechaliśmy. Nic w tym dziwnego, bo ruch znikomy. Jednak wyobraźcie sobie, że 2 km od naszego domu… zepsuł się nam lewy tylny hamulec naszego Nissana Primery… takie szczęście można sobie było jedynie wymarzyć! Droga licząca 2000 km, a wydarzyło się nam to na 1998 kilometrze… gorzej, jeśli przydarzyłoby się na bezdrożach Rumunii, np. na Trasie Transfogaraskiej… Jak poznaliśmy objawy? Paskudny metaliczny dźwięk i rozgrzana opona…
No nic, jakoś ten kilometr przejechaliśmy i przystąpiliśmy do szukania naszego domu przy ulicy Veleka 18. Chyba najładniejszy dom na tejże ulicy. Teraz dopiero zdziwiliśmy się. Mianowicie przywitała nas właścicielka w języku…niemieckim…następnie podszedł do nas gość i przywitał nas po angielsku. 5 minut rozmowy i zero bułgarskiego…Okazało się, że właścicielem jest małżeństwo Anglików, mieszkających na stałe w Niemczech i odwiedzających swych znajomych w Bułgarii. Zaś ci w Bułgarii są znajomymi znajomych tego małżeństwa. Bardzo pokręcone sprawy własnościowe. W każdym razie całą korespondencję e-mailową (rezerwację) prowadziliśmy z Totevem, synem Very, która była znajomą tego małżeństwa z Anglii. Aha, Vera była Niemką, zaś Totev Bułgarem…po prostu międzynarodowe towarzystwo… Plusem tego wszystkie był wysoki komfort mieszkania, budowany w stylu austriackim. Bardzo mile spędzone 10 dni. Poniekąd tylko szkoda, że nie mieliśmy do czynienia z prawdziwymi Bułgarami, ale nic straconego.
Pierwsze co zauważyliśmy, to slumsy. Otaczają one Ahtopol od południa i jest to dzielnica zamieszkania przez Cyganów. Jak wiadomo mieszkają w lepiankach z dykty lub styropianu i wszystkiego, co napotkają po drodze. Na szczęście nie zapuszczają się do centrum; nie opuszczają swego rejonu. Poza tym pełno straganów ze wszystkim, co może zaciekawić turystę. Mnie różne takie "dzińdziboły" w ogóle nie biorą, więc po moich usilnych prośbach :-) udaliśmy się nad morze, gdzie z godzinę popływałem i poszliśmy z powrotem do domu. Zapadł wieczór, więc zmęczeni podróżą zasnęliśmy…
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż