podróże, wyprawy, relacje
ARTYKUŁYKRAJEGALERIEAKTUALNOŚCIPATRONATYTAPETYPROGRAM TVFORUMKSIEGARNIABILETY LOTNICZE
Geozeta.pl » Spis artykułów » Azja » Wyprawa w Himalaje
reklama
Michał Unolt
zmień font:
Wyprawa w Himalaje
artykuł czytany 2926 razy
Druga wycieczka aklimatyzacyjna była dłuższa. Chcieliśmy dojść do najwyżej położonego jeziora na świecie - Tilicho Lake, na wysokości 4900 m n.p.m. Niestety, ze względu na wiszące chmury i całkowity brak widoków doszliśmy tylko do Tilicho Base Camp, dosłownie 3 godziny drogi przed jeziorem. Na szczęście nasze organizmy dość dobrze przystosowały się do nowych warunków, chociaż osobiście 2-3 razy myślałem, że wyjdę z siebie i stanę obok, gdy ból głowy rozsadzał mi ją od środka. Tak czy siak, proces aklimatyzacyjny to nie jest coś, co tygryski lubią najbardziej...
Dalsza droga na kluczową na naszej trasie przełęcz Thorong La (5416 m n.p.m.) przebiegała bez przeszkód i zgodnie z planem. Prawdziwą wysokogórską przygodę przeżyliśmy 12 października. Wyruszyliśmy o 6 rano z Base Campu pod Thorong La i po 40 minutach dotarliśmy do High Campu, na wysokość 4800 m. Zostawiliśmy bagaże w pokoju i ruszyliśmy na - jak to mówiliśmy - rekonesans. Szybko podeszliśmy kolejne 600 metrów i w półtorej godziny dotarliśmy na Thorong La - mającą 5416 m n.p.m. przełęcz, która dla większości turystów jest najwyższym punktem trekingu. Dla nas była tylko punktem wyjścia na górujący nad nią Thorong Peak (ok. 6200 m n.p.m.). Ze względu na zalegające masy śniegu, droga była dość męcząca i nużąca. Powyżej 6000 metrów co kilkanaście kroków konieczne były krótkie postoje na zebranie sił i wyrównanie oddechu. Mimo tych "niedogodności" szczyt został ostatecznie zdobyty!
Wśród osób wyruszających z High Campu na Thorong La i schodzących zaraz potem do położonego 1600 metrów niżej Muktinath utarło się przekonanie, że konieczne jest bardzo wczesne wyjście. Najwięcej turystów wyrusza przed 5 rano, idąc pierwszą godzinę przy świetle czołówek. Kiedy więc o 7 rano obudził nas właściciel hotelu, był mocno zaskoczony, gdy powiedzieliśmy mu, że nam się nie spieszy i chcemy spać dalej. O 8:30 był jeszcze bardziej zdziwiony... Ostatecznie wyruszyliśmy o 10:30, a o 16 byliśmy już w jednym z hoteli Muktinath. Po tygodniu spędzonym na większych wysokościach, gorący prysznic był tym, czego potrzebowaliśmy. Jakby tego było mało, zjedliśmy stek z jaka. Może i był żylasty, ale tego smaku nie zapomnę do końca życia!
Samo Muktinath jest wyjątkowe. Mieści się tu bowiem kompleks świątyń, zarówno buddyjskich, jak i hinduistycznych. Niektóre są na tyle święte, że wyznawcy tych religii często przychodzą do nich pieszo z samych Indii! Słowa uznania, zwłaszcza dla staruszek idących boso...
Krajobraz po drugiej stronie przełęczy był zdecydowanie inny, bardziej pustynny i surowy. W takiej scenerii szliśmy kolejne 2 dni, schodząc wzdłuż rzeki Kali Gandhaki. Cały czas wiał silny wiatr (oczywiście prosto w twarz). Po drodze minęliśmy kilka ciekawych wiosek, na czele z dawną twierdzą Jharkot, bramą Upper Mustangu - Kagbeni, oraz miasta Jomsom i Marphę. Kilka razy otwierały się też świetne widoki, głównie na pasmo Nilgiri. Sama droga często nam się dłużyła, a to ze względu na to, że szliśmy niemal cały czas drogą, którą co jakiś czas przejeżdżały jeepy i motory. W końcu krajobraz wrócił do normy (pojawiły się z powrotem drzewa i pola ryżowe), a na horyzoncie pokazały się wreszcie masywy Annapurny I (8091 m n.p.m.) i Dhaulagiri (8167 m n.p.m.).
Ostatnim górskim celem naszego wyjazdu było dojście do Annapurna Base Camp, nazywanego Południowym Sanktuarium Annapurny. Jest to miejsce na wysokości 4200 m n.p.m., ze wszystkich stron otoczone imponującymi szczytami. W drodze do Annapurna Base Camp nabraliśmy tempa i skróciliśmy wszelkie możliwe czasy o połowę. Chyba chcieliśmy już wrócić do cywilizacji. Nie obyło się jednak bez przygód. W okolicach bardzo popularnego punktu widokowego - Poon Hill, zaliczyliśmy bliskie spotkanie z maoistami. Chłopakom zachciało się komunizm wprowadzać... Nie no, gratulacje... Kilku młodych Nepalczyków (bez mundurów, bez broni, za to z propagandowymi ulotkami) zbierało "datki" na kampanię przed wyborami do parlamentu. Jeśli się chciało przejść dalej szlakiem, trzeba było wpłacić "dotację". Ostatecznie zapłaciliśmy po 200 rupii od osoby (ok. 3 dolarów), zrobiliśmy im kilka zdjęć i poszliśmy w swoją stronę.
Droga do Sanktuarium wiedzie głównie przez dżunglę i las rododendronowy. Widoki otwierają się dopiero na samym końcu. Na trasie mija się ciągle grupki turystów. Ludzi było tylu, że wręcz przestaliśmy mówić zwyczajowe "hello" i "namaste"!
Strona:  « poprzednia  1  [2]  3  następna »

górapowrót
podobne artykułyPrzeczytaj podobne artykuły
»  Natręci niezbyt natarczywi
»  Khumbu Himal Trek
»  Nepal, nie tylko Himalaje
»  U stóp himalajskich ośmiotysięczników
»  Indie i Nepal
fotoreportażfotoreportaż
» Nepal - ludzie - Robert Remisz
» Nepal - góry - Robert Remisz
» Indie, Nepal - Piotr Kotkowski
» Poranne obrzędy w Kathmandu - Radosław Kucharski
» Himalaje Nepalu - Radek Kozłowski
górapowrót
kursy walutkursy walut
[Źródło: aktualny kurs NBP]
ZDJĘCIA