Wakacje z couchsurfingiem. USA i Kanada w 70 dni.
artykuł czytany
1739
razy
Do Nowego Jorku lecimy bezpośrednim samolotem z Rzeszowa. Po sprawnej odprawie, dojeżdżamy kolejką do stacji metra „Howard Beach”, gdzie doświadczamy nieznośnej wilgotności. Przez roztargnienie nie mamy przy sobie ani kropli wody, o czym nieustannie przypomina nasz 4 letni syn. Jest 4 lipca – Dzień Niepodległości. W tle ponad budynkami stacji, rozświetlają niebo pióropusze ogni sztucznych, a oczekiwanie na metro dłuży się w nieskończoność. W końcu resztkami sił docieramy na Greenpoint. Początek podróży nie nastraja nas optymistycznie. Przez kilkanaście najbliższych dni Nowy Jork staje się naszą bazą wypadową. Korzystając z promocyjnych biletów autobusowych firmy „Megabus”, zwiedzamy kolejno: Waszyngton, Filadelfię i Boston. Z powodu wysokiej temperatury i wilgotności naszym wybawieniem staje się wszelka klimatyzowana przestrzeń.
Waszyngton jest zadbany i przyjazny turystom. Zdecydowana większość muzeów i innych atrakcji jest bezpłatna. Postanawiamy spędzić tu kilka dni, korzystając z dobrodziejstwa couchsurfingu, umożliwiającego podróżnikom znalezienie darmowego noclegu. Nie jest łatwo. Na kilkadziesiąt wysłanych maili otrzymujemy potwierdzenie od jednej osoby. Zatrzymujemy się w cieszącej się złą sławą dzielnicy Waszyngton Heights. Choć nasi gospodarze twierdzą, że opinie te są mocno przesadzone, to po chwili przyznają, że ich wielokrotnie okradziono.
Filadelfia przyciąga turystów zabytkami z początku państwowości USA. Zwiedzamy pierwszą siedzibę Kongresu, budynek, w którym przygotowano Deklarację Niepodległości oraz Konstytucję Stanów Zjednoczonych, Muzeum Konstytucji, Dzwon Wolności, starą dzielnicę handlową z najstarszą ulicą w Stanach. Klucząc ulicami miasta nie trudno jednak dostrzec gorszą stronę amerykańskich miast, zaniedbane domy i bród sprawiają przygnębiające wrażenie.
Boston jest zupełnie inny, zadbany, dostatni i bardzo modny wśród Amerykanów. Z przyjemnością spędzamy tu cały dzień.
W Nowym Jorku bawimy nieco dłużej. Okazuje się, że „Megabus”, niebawem otworzy promocyjne połączenie z Filadelfii do Toronto. Postanawiamy poczekać i po kilkuletniej przerwie ponownie zwiedzić Nowy Jork. Znajomi pożyczają nam rowery. Zwiedzamy Manhattan, poruszając się głównie wzdłuż rzeki Hudson, zaglądamy do „strefy zero”, gdzie do czasu zamachów z 11 września 2001 r. stały wieże Word Trade Center. Zaliczamy most Brooklyński i promenadę Brooklyn Heights. W kolejne dni odwiedzamy m.in. Muzeum Przyrodnicze, Metropolitan Muzeum, Muzeum Amerykańskich Indian, zoo, ogród botaniczny, plaże Coney Island i płyniemy na Staten Island. Te wszystkie atrakcje dostępne są bezpłatnie (część jedynie w określone dni tygodnia) lub za kwotę, którą sami chcemy zapłacić np. 1 dolara, (jeśli w cenniku dostrzeżemy określenie „donation”).
Po tygodniu wyruszamy w dalszą drogę. Mając zakupione bilety z Filadelfii do Toronto, wykorzystujemy dłuższą przerwę w podróży, zahaczając o Atlantic City – miasto hazardu. Bilety z Filadelfii do Atlantic City – zapewne sponsorowane przez kasyna – kosztują dolara od osoby. Podoba nam się tutaj, pomimo cukierkowatego wyglądu miasta. Skorzystać również można z pięknych plaż będących na wyciągnięcie ręki.
Docierając do granicy amerykańsko-kanadyjskiej, ze zdziwieniem stwierdzamy, że traktowana jest przez służby amerykańskie nad wyraz poważnie, co przedkłada się na spędzony tu czas. Jesteśmy umówieni w Toronto, zgodnie z rozkładem przyjazdu autobusu i zaczynamy się denerwować. Do tego, nasz kierowca wyraźnie nie radzi sobie z trasą i obsługą autobusu. Regulacja klimatyzacji stale szwankuje, powodując drastyczny spadek temperatury na jego wyższym pokładzie. Interweniujemy jako pierwsi ale jedynym rezultatem jest zwiększona ekspresja naszego afroamerykańskiego kierowcy. Z niedowierzaniem patrzymy na szczękających zębami i grzecznie siedzących pozostałych pasażerów. Wyciągamy śpiwory na najbliższym postoju, ratując się przed zamarznięciem. Dopiero po dłuższej chwili rozpoczyna się trwająca wiele godzin pielgrzymka skarżących się pasażerów. Do Toronto docieramy z kilkugodzinnym opóźnieniem.
Po przybyciu na miejsce, znajomi zabierają nas nad Niagarę. W Toronto, finansowej stolicy Kanady, spędzamy trzy dni, korzystając z darmowych noclegów w ramach couchsurfingu. Wszystko wydaje się tu droższe niż w USA. Na początek zwiedzamy spory odcinek jednej z najdłuższych ulic na świecie - Yonge Street. Ulica ciągnie się na długości 1896 km od brzegów jeziora Ontario, daleko w głąb interioru. Pierwsze kilometry ulicy zapełnione są ciekawymi lokalami i małymi sklepikami. W kolejne dni zwiedzamy tętniące życiem śródmieście i spacerujemy wzdłuż jeziora Ontario.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż