Wyprawa dookoła Sahary. Część I - Przejazd przez Europę i Maroko
artykuł czytany
4690
razy
Dzień ósmy - Niedziela - 11.02.2007 r.
Pobudka o 7.00. Nie chcąc robić kłopotu po cichu się pakujemy, robimy prowizoryczna toaletę (ubikacja w arabskim domu nie zachęca do utrzymywania własnej czystości) i wynosimy graty do samochodu. Zamierzamy się pożegnać i ruszyć dalej. Nic z tych rzeczy. Ojciec rodziny nie pozwala nam ruszyć dalej bez śniadania. Próbujemy odmówić - nadaremnie. Wracamy więc do pokoju gościnnego (który w nocy był naszą sypialnią) i zastajemy tam całą rodzinę. Dostajemy suty poczęstunek składający się z świeżutkich placków chlebowych, całej patelni swojskiej jajecznicy oraz herbaty i mleka. Po śniadaniu zostajemy obdarowani przez gospodarzy. I to bardzo hojnie. Ja dostaję turban, Asia - piękną chustę a Gosia pidżamę. Potem dziewczyny jeszcze dostają różne drobiazgi, chłopcy ofiarują także pierścienie. Jest nam głupio, bo nie byliśmy na tak hojne podarki przygotowani. Nie mając specjalnie pomysłu, czym moglibyśmy się zrewanżować - obdarowujemy ich polskimi sokami, słodyczami oraz płytą CD z polską muzyką, a dziewczyna otrzymała jeszcze od Gosi chustę. I wszyscy byli zadowoleni.
Następnie zaczęły się zdjęcia - Lejla (tak miała na imię siostra Aziza) przyniosła tradycyjne stroje ludowe i dziewczyny zaczęły się stroić. A ja robiłem tylko zdjęcia. Takie okazje nie zdarzają się często. W końcu, ze sporym w stosunku do planu opóźnieniem, ruszyliśmy dalej. Dzień uwidocznił straszną biedę tego miejsca. Tarfaya jest strasznie zaniedbanym i brudnym miasteczkiem. I do tego bardzo biednym. Poza tym, miasteczko jest swoistego rodzaju cmentarzem wszelkiej maści Land Roverów. Zresztą - zgodnie z otrzymanymi jeszcze w Polsce informacjami - marka ta jest jedną z najpopularniejszych wśród miejscowej ludności (przynajmniej jeśli chodzi o samochody 4x4, bo wśród osobówek i samochodów dostawczych królują niepodzielnie mercedesy). Nie jestem w stanie zaryzykować stwierdzenia wieku tych pojazdów, ale wiele z nich jest znacznie starszych ode mnie. Kierujemy się na główną drogę. A na asfalcie pojawiają się ruchome wydmy piasku. Podejmujemy nieśmiałą próbę wjechania na taką, ale szybko rezygnuję. W końcu mamy jeszcze do przejechania masę drogi, a ryzyko uszkodzenia - duże.
Jedziemy sobie pustynną szosą i spotykamy pierwsze kamele (wielbłądy, rzecz jasna). Pierwsze co robimy - to serię zdjęć. Dojeżdżamy do osady Tah. Tutaj przebiega umowna granica między Marokiem a Saharą Zachodnią. Dla Marokańczyków właściwie nie istnieje, dla Saharyjczyków - jest bardzo istotna. Po jakimś czasie dojeżdżamy do El Aaiun (Laayoune). Ładne miasteczko, ale pełne policji, wojska i osobników z napisem UN. Na wjeździe do miasteczka stoi czerwona brama, a zaraz za nią rozpoczynają się tereny wojskowe. Kwatera główna wygląda jak mały zamek, ale nie otrzymujemy pozwolenia na robienie zdjęć. Nie mniej - widać kawałek tej budowli na zdjęciach bramy miejskiej. Przejeżdżamy przez centrum miasteczka, gdzie uzupełniamy zapasy i ruszamy dalej. Podziwiamy jeszcze domy w kształcie półkul i wracamy na pustynię. Dojeżdżamy do wielkiego portu w El Marsa a następnie mijamy wielkie zakłady przemysłowe. Chyba kopalnie i zakłady przetwórcze minerałów, co sugerowałyby wielkie maszyny górnicze oraz transportery taśmowe urobku (kiedyś w rejonie Huty Katowice pracowały podobne, tyle że tutejsze ciągną się przez dziesiątki km). Teraz droga ciągnie się cały czas wzdłuż wybrzeża. Wygląda to śmiesznie, bo z jednej strony pustynia pełna piasku, z drugiej - ocean pełen wody. Dwa przeciwstawne bieguny. Ale nam to daje pewnego rodzaju dozę poczucia bezpieczeństwa. Poza tym - mamy okazję miejscami podziwiać wybrzeże klifowe, gdzie ocean próbuje się wdzierać głęboko w ląd. Dojeżdżamy do Boujdour. Tutaj - kolejna kontrola drogowa. No i trafił się jakiś policjant - służbista. Najpierw dopytywał się o "fishe" (podobnie zresztą jak większość dotychczasowych kontroli), a potem zabrał nasze paszporty i przepadł. W między czasie dołączył do nas żołnierz, który dopytywał się co ciekawego przewozimy. W szczególności interesował go alkohol i papierosy, a w momencie gdy dowiedział się, że mamy papierosy stało się jasne, że musimy go nimi obdarować - podarowaliśmy mu dwie paczki, a w między czasie wróciły do nas paszporty. Przed samym wjazdem do miasteczka stoi kolejna brama, tym razem kolorowa i ozdobiona strusiami i rekinami.
Kolejne dziesiątki km kamienną hamadą. Droga staje się już bardzo nużąca. Prawie cały czas jedziemy prosto w wielkim upale. Droga staje się miejscami nieznośna. Ale jest małe urozmaicenie - po drodze mijamy kilkanaście samochodów na brytyjskich rejestracjach. Więc bawimy się wyprzedzając co trochę któregoś samochodu. Ale zaczyna nam brakować paliwa, więc na pierwszej napotkanej stacji benzynowej (o dziwo są co parędziesiąt km) uzupełniamy paliwo i poznajemy wzmiankowanych Brytyjczyków. Nawiązuję z nimi rozmowę i dowiaduję się, że są uczestnikami rajdu samochodów kupionych za mniej niż 200 Euro. To by się zgadzało bo jadą takimi "trupami" że nie chce się wierzyć. A jedzie ich około 40 załóg i jako cel wybrali sobie Gambię. Jest więc pewna szansa, że będziemy się jeszcze z nimi spotykać po drodze. Sam pobyt na stacji benzynowej też jest nie lada przeżyciem - jest to lokalne centrum kulturalno - rozrywkowe, gdzie spotyka się mnóstwo ludzi. Panuje tu niesamowity bałagan, a zatankowanie samochodu graniczy niemalże z cudem. Nie mniej - po długim oczekiwaniu tankujemy i ruszamy dalej.
Po wielkich trudach docieramy do rozstaju dróg. Jedna z nich prowadzi dalej na pustynię, w kierunku Mauretanii i tą wybierzemy jutro, natomiast druga prowadzi do miasteczka Dakhla. Po kolejnej kontroli ruszamy jakby groblą na półwysep, mijając mnóstwo dzikich kempingów obstawionych głównie francuskimi samochodami kempingowymi. Ostatnia kontrola drogowa przed samym miastem i tu trafiamy na prawdziwego służbistę. Uparł się i musimy mu dać "fishe". Daje nam wzór od któregoś z Anglików i już wiemy co to jest - to kartka papieru z danymi osobowymi. Znowu jesteśmy nieco mądrzejsi. Wydzieramy z zeszytu 3 kartki papieru i każdy z nas przepisuje dane osobowe. Oddajemy je uradowanemu urzędnikowi i ruszamy dalej.
Dakhla to spore miasto, a właściwie dwa miasta - stare i nowe. Stare jest to typowe arabskie miasteczko z tego rejonu, pełne hałaśliwych warsztatów, straganów i ludzi z wszechobecną biedą i brudem, nowe - robi wrażenie typowej dzielnicy willowej w europejskich miastach tylko z nieco odmienną architekturą. Pierwsza rzecz jaką robimy po przybyciu - to szukanie serwisu dla naszego autka. Dalej bowiem mamy wyciek z reduktora. Martwi mnie to nieco - ale co robić. Zaczepiamy napotkanego na drodze policjanta i pytamy go o serwis - nie wiele nam pomógł - złapał nam taksówkę, która zawiozła nas do lokalnego serwisu. Tutaj mechanik zobaczył, pokiwał głową, wziął 2 tubki POXILINy i zaczął kleić - skasował nas 15 Euro. Jutro będziemy wiedzieć, czy dało to jakiś efekt.
Wg przewodnika w hotelu Erraha możemy zdobyć informację o sposobie przekroczenia granicy z Mauretanią. Znajdujemy ten hotel, meldujemy się w nim, ale z informacji - nici. Osoba w recepcji jest wybitnie niekomunikatywna i kompletnie nie zorientowana. Idziemy więc w swoją stronę. A że jest jeszcze stosunkowo wcześnie - ruszamy na podbój miasteczka i lokalnej kuchni (bo w brzuszkach nam już mocno burczy). Odwiedzamy więc jeden ze "snack bar'ów" jak brzmiała reklama i zamawiamy lokalne specjały - ja jem gorącą kanapkę z mieloną baraniną, Gosia - podobną kanapkę tyle że z kurczakiem, a Aśka - jakieś kalmary. Dodatkowo dostajemy porcje frytek (są tu wszechobecne) oraz całkiem smaczne surowe surówki (które pochłaniamy ze smakiem niepomni ostrzeżeń co do surowych warzyw - w końcu - raz się żyje).
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż