podróże, wyprawy, relacje
ARTYKUŁYKRAJEGALERIEAKTUALNOŚCIPATRONATYTAPETYPROGRAM TVFORUMKSIEGARNIABILETY LOTNICZE
Geozeta.pl » Spis artykułów » Europa » Rumunia. Sierpień - wrzesień 2001 r.
reklama
Andzej Juda
zmień font:
Rumunia. Sierpień - wrzesień 2001 r.
artykuł czytany 4744 razy
Jeśli lubisz góry, dobre piwo, nie masz dużo kasy i nie nastawiasz się na luksusy to dobrym rozwiązaniem będzie wyjazd do Rumunii.

Wprowadzenie:

Kraj jest bezpieczny. Byłem tam dwa razy. Pierwszy raz na studiach. Chodziliśmy po Górach Rodniańskich w północnej Rumunii. Był piękny październik roku 1995. Już wtedy byliśmy miło zaskoczeni tym krajem. Nie muszę chyba dodawać co myśli się w Polsce na temat Rumunii. Podobne zdanie o Polakach mają Niemcy czy Anglicy. Po prostu stereotypy. Sklepy są dobrze zaopatrzone. Pełno także knajp i pubów. Nie da się jednak ukryć, że to kraj biedny gdzie średnia zarobków to 100-115 dolarów. Podobno tyle... ale nie spotkałem nikogo kto by zarabiał "tak dużo".
Przed wyjazdem proponuję lekturę przewodników wydawnictwa Bezdroża "Bukowina kraina łagodności" oraz "Transylwania" no i oczywiście zawsze pomocna "Rumunia" Pascalla. Oprócz mnóstwa informacji w przewodniku po Bukowinie znajdziecie szczegółowy opis możliwości dojazdu do Rumunii.
Przy opisie podaje przelicznik jaki wtedy stosowaliśmy tj. 100.000 lei to około 2,5 USD tj. 10.000 lei to 1 zł ale tak było w 2001 r. a dolar stracił na wartości.

Pełny opis:

Wyjazd do Przemyśla, skąd kursowym autobusem obsługiwanym przez rumuńskiego przewoźnika (odjazd ok. 7.30 w środy, czwartki i piątki) wyjechaliśmy z 10 min. opóźnieniem. Przynajmniej kilka dni wcześniej należy zarezerwować miejsca i upewnić się przed samym wyjazdem czy kurs nie został odwołany. Informacja PKS w Przemyślu i zarazem możliwość rezerwacji biletów pod numerem 016-6785435. W autobusie oprócz nas czterech jechało też sporo rumuńskich Polaków - studentów, pracowników, handlarzy. Z niektórymi osobami jak np. z Ryśkiem - studentem informatyki z Torunia (pochodzącym z polskiej wioski na Bukowinie - Kaczycy) nadal utrzymuję kontakt. Poznaliśmy też Krysie studentkę z Lublina (pochodzącą z miejscowości Gura Humourului), Antka pracującego koło Nowego Sącza (pochodzącym z Nowego Sołońca). Oprócz jeszcze kilku rumuńskich Polaków pracujących w Polsce reszta to Rumunii znający trochę polski. Ci którzy zajmują się handlem robią zakupy na stadionie X-lecia a następnie z dużym zyskiem sprzedają towar u siebie. Na przejściu w Medyce wszyscy musieliśmy zapłacić po jednym dolarze, podobno za ubezpieczenie. Normalnie kosztuje to 3-5 dolarów ale my płaciliśmy po jednym przy wjeździe na Ukrainę oraz po jednym przy wyjeździe. Wszystko się zmienia i w 2002 roku tego nie wymagano. Od 01.07.2003r. zmieniają się zasady i będziemy potrzebowali wizy na wjazd na Ukrainę (mają być jednak darmowe). Przejazd przez Ukrainę nie jest przyjemny dla oka. Biednie i szaro. Około 10.00 byliśmy na granicy ukraińsko - rumuńskiej. Mieliśmy do wyboru czekać jeszcze kilka godzin lub przejść przez granicę na piechotę i jechać dalej na własny koszt. Za radą Ryśka przeszliśmy granicę i po rumuńskiej stronie gdzie stały dwa busy wytargowaliśmy najkorzystniejszą cenę dotarcia do Kaczycy, polskiej wioski na Bukowinie. Za kurs zapłaciliśmy po 100.000 lei od osoby (wtedy około 10 zł). Wyjechaliśmy po 21.

Bukowina

Nocleg zaplanowaliśmy w Domu Poskim w Kaczycy wcześniej umawiając się telefonicznie z Panią Krystyną Czechaniuk. Wszelkich informacji można uzyskać w internecie, bowiem Dom Polski posiada własną stronę. Niestety przyjechaliśmy do Kaczycy na tyle późno, że w domu Pani Czechaniuk nikt nie otwierał drzwi więc nie wiedząc, że jesteśmy oczekiwani w "Domu Polskim" pojechaliśmy do Nowego Sołońca. Tam dzięki pomocy Antka, który jechał z nami przespaliśmy się u jego wujka. Rano okazało się, że oprócz nas, u tego samego gospodarza śpią również studenci z Wrocławia. Nowy Sołoniec to jedna z kilku polskich wiosek na Bukowinie, mająca największy procent Polaków ze wszystkich pozostałych. Polscy mieszkańcy Nowego Sołońca to potomkowie górali czadeckich. Mieszkają tam też Ukraińcy i Rumunii. Za nocleg z własnej inicjatywy zapłaciliśmy po 5 dolarów ale z czystym sumieniem można zapłacić dużo mniej. Tylko raz zapłaciliśmy więcej śpiąc w Braszowie. W Nowym Sołońcu proponuję pokręcić się trochę po wiosce i zobaczyć jak żyją tutejsi Polacy. Kolejne 2 noce spędziliśmy w Domu Polskim w Kaczycy. Warunki są skromne ale wystarczające. Jest łazienka, kuchnia i duża sala na 6 osób (piętrowe łóżka) plus pełno miejsca na podłodze. Jest też telewizor ( Polsat, TV Polonia ) oraz komp z internetem (nie wiem czy można go używać). Za dwie noce zapłaciliśmy w czterech 15 dolarów. Niesamowicie tanie jest piwo w tutejszej restauracji, która z wyglądu i wystroju przypomina te z zeszłej epoki. Knajpa jest położona przy głównej drodze i wchodzi się do niej po schodkach. Są też stoliki na zewnątrz. Piwo beczkowe jest po 80 groszy (6.000 lei). Moim zdaniem jest bardzo dobre. Już tylko dlatego warto tu przyjechać. Nigdzie indziej nie kupiliśmy piwa w tej cenie. Dobre jest też wino "Catnaru" za 60.000 lei. Dzięki pomocy Pani Krystyny wynajęliśmy kierowcę Niku Chorwata - mieszkańca Kaczycy. Niku zawiózł nas do malowanych cerkwi Voronetu i Humoru. Wejścia do monastyrów kosztują 20.000 lei a za filmowanie 30.000 lei. Należy nie pokazywać aparatu to zapłaci się taniej. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad w restauracji "Moldovita" w Gurze Humourului (frytki, 2 rodzaje mięsa, pomidory, chleb zapychacz, wino, piwo Tuborg i naleśniki dla 2 osób zapłaciliśmy 600.000 lei (rachunek opiewał na 500.000 lei). Niku za swoje kilkugodzinne usługi wycenił się na 300.000 lei. Do teraz żałuje, że nie zrobiłem zdjęcia jego wspaniałej kilkunastoletniej Daczi z łysymi oponami i spalinami wydostającymi się z tych otworów, z których powinno nawiewać świeże powietrze. Zabawne było gdy wyłączał silnik przy zjeżdżaniu z każdej górki lub nawet na prostej, żeby spalić jak najmniej paliwa. To było niezapomniane przeżycie. A wieczorem kilka razy po... 6.000 lei... w restauracji jakich już coraz mniej w naszym kraju. Następnego dnia pojechaliśmy z Niku do kolejnych 2 monastyrów: Suczewity i Moldowity. W Suczewicie byliśmy jeszcze przed 9.00 i nikt nie sprzedawał biletów, więc mogliśmy sobie oglądnąć monastyr za darmo. Wracaliśmy przez Cimpulung gdzie wymieniłem funty (zarobione dzięki Concordii) na leie, zrobiliśmy zakupy przed wyprawą w góry i ruszyliśmy do hotelu pod górą Rarau. Niestety przy wyjeździe z miasta zatrzymała nas policja i Niku za łyse opony w Daczi zapłacił mandat. Wzięli mu też dokumenty. Pewnie dlatego Niku skasował od nas 700.000 lei za ten dzień, zapewne podwyższając koszty o mandat. Cóż, musieliśmy wziąć taksówkę i za 150.000 lei gość podwiózł nas do połowy drogi na Rarau twierdząc, że dalej droga jest nieprzejezdna. Oczywiście to nieprawda ale niech mu będzie. Resztę drogi pokonaliśmy na nogach (6 km) co nie było najprzyjemniejsze. Hotel nieciekawy. Pełno rozkrzyczanych ludzi wewnątrz hotelu i na zewnątrz. Wokół hotelu mnóstwo rozbitych na dziko namiotów. Do tego magnetofony włączone na full. Cena noclegu za 4 osoby 4800.000 lei (około 12 USD), bez łazienki. W cenę wliczone jest śniadanie co wyjaśniono nam rano gdy już wychodziliśmy z hotelu. W restauracji Piwo Ursus- 20.000 lei, a okropna ciurba z flakami 36.000 lei. Do zupy podają również paprykę, która jest niesamowicie ostra. Dobry sposób na zjedzenie a właściwie wypicie zupy. Ogólnie żarcie w hotelu jest kiepskie. Budynek ma 6 pięter; brak ciepłej wody. Wokół cabany-hotelu pełno śmieci, mnóstwo ludzi i wszędzie słychać głośną muzykę. Blisko hotelu jest wspaniały rezerwat "Skały księżniczki" z pionowymi skałami. Z cabany wychodzimy koło 10.00 czerwonym szlakiem na Giumalau. Po pół godzinie marszu drogą skręcamy w prawo i zaraz za zakrętem schodzimy z drogi na łąkę gdzie szlak oznaczony jest 2-metrowym słupem. Tuż przed skrętem obszczekało nas stado psów pilnujących owiec. Mieliśmy trochę stracha widząc zbliżającą się watahę (określenie nieco przesadzone) ale tyle się słyszało o pieskach w Rumunii! Dzięki nim Grześ mógł przetestować pierwszy i ostatni raz petardy przygotowane specjalnie na takie okazje.
Na Giumalau idzie się z Rarau 4,5 godz., następnie 5 godz. Do Vatry Dornei. Sam Giumalau jest nieciekawym szczytem. Głównie ze względu na duży brzydki betonowy krzyż. Na szczycie niespodzianka. Spotkaliśmy dwie samotne studentki: Anię i Mariolę z Nowego Barkoczyna - studentki IV roku pedagogiki z Gdańska oraz co nas mniej zachwyciło grupę młodych Rumunów z magnetofonem podkręconym na pełny regulator. Szlak do Vatry z Giumalau tylko na początku jest ciekawy. Idzie się połoninami a później cały czas przez las. Przy zejściu ze szczytu szlak jest źle oznaczony. Ale sobie poradzicie. Po chwili marszu rozwidla się na czerwony i żółty. My idziemy czerwonym. Następnie czerwony zmienia się na czerwone krzyżyki. Po 3,5 godz. docieramy do dużej polany na której stoi mały uroczy kościółek oraz duży dom. Tu można się zaopatrzyć w wodę. My rozbiliśmy się poniżej kościółka wśród z rzadka rosnących choinek. Z naszej polany do Vatry idzie się 1,5 godz. Szlak jest umiejscowiony nieco powyżej dużego domu. Początkowo lasem a później otwartymi polanani dotarliśmy do Vatry. Już blisko miasta szlak się urwał i na wyczucie schodziliśmy coraz niżej. Do miasta dostaliśmy się przez drewniany most nad rzeką Dornei. Zaraz za mostem wstąpiliśmy na piwo do marnego baru. Piwo Silva 10.000 lei. Bardzo dobre. Stąd do dworca 5 min. Autobus do Bikazu jest o 13.45 Za 130 km trzeba zapłacić 64.000 lei. Zdążyliśmy jeszcze zrobić zakupy i w drogę. W Brosteni autobus ma sporą przerwę (około 40min). Odjeżdża o 16.20 chociaż nam kazano przyjść już o 15.45. Mam czas więc zaliczamy kolejną knajpę. Silva z beczki 10.000 lei. Knajpa niezła jak na tutejsze warunki ale muzyka nie do zniesienia. Rumuńska wersja muzyki dyskotekowej i tutejszym najwyraźniej się podoba. Knajpa jest pod ogromnym parasolem, po drugiej stronie ulicy. Do Bikazu dojechaliśmy dopiero o 19.00. Po minięciu Brosteni autobus często się zatrzymywał. Co chwilę coś na lewo pakowali do bagażnika np. ziemniaki i po iluś tam km ktoś je odbierał. Droga nieciekawa. Dopiero po minięciu Poiana Teiului był fajny widok na jezioro i góry Ciahlau (już jest nowy przewodnik wydawnictwa Bezdroża). W autobusie objaśniał nam wszystko po angielsku młody Rumun oraz kierowca. Najlepiej powiedzieć kierowcy gdzie ma się zamiar dalej jechać i powinien wysadzić was w najlepszym miejscu. Niestety my nie mieliśmy już tego dnia autobusu i zabraliśmy się z jakimś młodym Rumunem do małego hoteliku przy głównej drodze do kanionu Bikaz. Pokoje będą udostępniane dopiero w następnym roku (więc teraz już pewnie jest) dlatego przespaliśmy się w pokoju barmanki Adriany. Zapłaciliśmy właścicielowi 200.000 lei. Ten minihotel z knajpą czynny jest 24 godz., dlatego w nocy może być trochę głośno. Adriana studiuje w Jassach angielski i musi zarobić na swoje utrzymanie. Pewnie dlatego nie była nigdy nawet nad morzem czarnym. Rano właściciel podwiózł nas pod kanion za darmo - jakieś 6 km.

Kanion Bikaz

Kanion ciągnie się na przestrzeni ponad 2 km. Nie wygląda na najgłębszy w Europie. Warto go zobaczyć ale szczerze mówiąc myślałem że jest większy. Cały kanion można przejść na piechotę poboczem drogi, bo jego środkiem biegnie ważna droga przez Karpaty. Podjeżdżając wozem - dodam, że konnym - dotarliśmy do Lacu Raszu. Tam w najlepszej restauracji, bodajże "Floare de colt" spędziliśmy miłe chwile jedząc i pijąc dość obficie. Bilet z Lacu Raszu do Braszowa kosztuje 450.000 lei za 4 osoby. Autobus spóźnił się około pół godziny. Przystanek nie jest oznaczony i należy pytać miejscowych gdzie się zatrzymuje autobus. Kierowca nie wydał mi 10.000 lei ale nie chcieliśmy się wykłócać i potraktowaliśmy to jako napiwek. Autobus był przepełniony i jechał niemiłosiernie wolno - 60, 70 na liczniku.
Strona:  [1]  2  3  następna »

górapowrót
kursy walutkursy walut
[Źródło: aktualny kurs NBP]