Pociągiem z Polski do Chin przez Rosję i Mongolię
artykuł czytany
10038
razy
Po minięciu jeziora Bajkał pociąg nasz skręcił na południe opuszczając właściwą trasę kolei transsyberyjskiej, teraz podążał tzw. trasą transmongolską. Otwarto ją w połowie lat 50-tych ubiegłego wieku, a jej droga wiedzie dawnym szlakiem karawan zdążających z Chin poprzez Mongolię do Rosji i dalej do Europy. Wkrótce dotarliśmy do granicy rosyjsko - mongolskiej. Odprawa paszportowo - celna po obu stronach granicy (Nauszki - Suche Bator) przeciągnęła się do późnej nocy. Po odprawie nie pozostało nam nic innego jak tylko przestawić zegarki o następne 5 godzin do przodu i udać się na nocny spoczynek.
Poranna pobudka zaskoczyła nas nowymi wrażeniami, nowymi krajobrazami. Ten za oknem zmienił się diametralnie. Nie jechaliśmy już przez równiny pokryte lasami a przez step, w tle rozciągały się góry. Coraz częściej widzieliśmy jurty, duże, okrągłe namioty służące koczowniczym Mongołom za domy. Niejednokrotnie można było zauważyć antenę satelitarną przy takim obejściu. Mongołowie na stepach hodują krowy, konie, wielbłądy, zresztą do końca nie wiemy, czy widziane przez nas za oknem stada do kogoś należały, czy też były to dzikie zwierzęta. Nikogo często wszak przy nich nie było. Im bliżej dojeżdżaliśmy do stolicy Mongolii, do Ułan Bator tym krajobraz stawał się mniej przyjazny dla człowieka. Coraz więcej piasku, pustyni, coraz mniej stepów, coraz uboższa roślinność na nim, coraz bardziej chude zwierzęta. Byliśmy przecież niedaleko pustyni Gobi.
Mongolia posiada jedną, najważniejsza linię kolejową - od granicy rosyjskiej poprzez Ułan Bator do granicy chińskiej. Jest to linia w miarę dobrze utrzymana, szybkość na niej nie odbiega od szybkości jazdy w Rosji. Tor jest szerokości toru rosyjskiego, zmiana zestawów kołowych czeka nas dopiero na granicy chińskiej. Tym niemniej jest to linia jednotorowa, niezelektryfikowana. Pociągi jeżdżą po niej, podobnie jak w Rosji, bardzo długie, naliczyliśmy ponad 80 wagonów, na sprzęgach automatycznych. Tory są dobrze utrzymane, stacje czyste i schludne. Na długości prawie 900 kilometrów, wzdłuż całej trasy w Mongolii, po obu stronach torów ustawione są słupki a na nich zamocowany drut kolczasty. Chodzi chyba o ochronę zwierząt, nie tylko dzikich, przed skutkami spotkania z pociągiem. Co jakiś czas pod torami przechodzi przepust, zwierzęta mogą nim przemieszczać się na drugą stronę torów. W Mongolii nie ma wielkiego przemysłu, nie widzieliśmy nawet średnio wielkich zakładów pracy. Ale przemysł drutu kolczastego muszą mieć na wysokim poziomie. Po obu stronach torów, trzy poziome rzędy wzdłuż całych 900 kilometrów, do tego co jakieś pół metra pionowe zabezpieczenia. Ogromne ilości takiego płotu. Ale to jest tu niezbędne.
Piątego dnia rano o godzinie 7.30 docieramy do Ułan Bator - stolicy Mongolii. Widok za oknem raczej nieciekawy, tak jak spodziewałem się z przeczytanych opisów, jest to wielkie blokowisko. Mało przemysłu, dużo bloków nawet z wielkiej płyty, mało trawników, mało wody. Szaro, biednie i ponuro. Taką wydała nam się na pierwszy rzut oka stolica Mongolii. A jaką będzie naprawdę. To się okaże wkrótce. Tymczasem wysiadamy z pociągu by rozpocząć kolejny etap naszej przygody.
Ułan Bator
W stolicy Mongolii jest upalnie i duszno. Na peronie tłumy ludzi. Dworzec ładny, czysty, zadbany, jak u nas, kiedyś, kiedyś, kiedyś. Patrząc na ten dworzec, na perony i ludzi tu przybyłych przypomina mi się gdyński dworzec kolejowy jeszcze z lat 50-tych. Wtedy u nas, dzisiaj tutaj, jest masa ludzi, wszyscy się krzątają, wszyscy mają zajęcie. Jedni sprzedają, inni kupują, są tragarze, stoiska, kioski, sklepy. Jedni czekają na pociąg, inni nim przyjechali, ludzie siedzą na ławkach, na podłodze, gdzie się da. W poczekalni gra telewizor, większość tu czekających ogląda w nim jakiś mongolski, muzyczny program. A pamiętajmy o tym, że jest to niedziela. Jak tu musi być tłoczno w dzień roboczy? Na peronie młodzi ludzie rozdają ulotki, reklamują pokoje do wynajęcia, jakieś hotele. Bierzemy kilka takich reklamówek, nie wiemy jeszcze, czy z nich nie skorzystamy.
Spotykamy Daszę. Wiezie z tragarzami swój ogromny majdan. Umawiamy się za 10 min. przed dworcem. Tymczasem idziemy z Andrzejem do dworcowego bufetu zobaczyć, co też tu serwują. Andrzej jest wniebowzięty - jest baranina. Jest zupa z baraniny, jest mięso, są jakieś pierogi z baraniną. Bierzemy, jemy, próbujemy. Da się zjeść, a ceny są umiarkowane. To już jest dobrze. Po chwili Ilona bierze kawę, a Ela oczywiście też... baraninę. Dziewczyny zostają przy bagażach, ja z Andrzejem idziemy do Daszy. Zostawia on na chwilę swoich przyjaciół, idzie z nami rozejrzeć się za miejscówkami do Pekinu, bo to dla nas rzecz najważniejsza. Ale takich rzeczy tu nie załatwia się na dworcu. W pobliżu, w jakimś zaułku jest specjalne biuro, czynne również w niedzielę, gdzie sprzedaje się bilety i miejscówki. Po pewnych korowodach i przepychankach słownych z kierowniczką dowiadujemy się poprzez Daszę (on przecież zna język i dzięki temu możemy się dobrze porozumieć, nie ma żadnych niedomówień), że nasze bezpłatne bilety kolejowe (białe, jak oni je nazywają, chociaż bilet ten ma kolor zielony) nie są tu całkowicie honorowane. To, wg. nich, powinien być inny bilet, na innym druku, czerwonym. Każą nam kupić do Pekinu i bilet i miejscówkę. Chyba zgłupieli. Nie godzimy się na to, walczymy dalej. Staje na tym, że jutro będzie tu ich główny naczelnik, umawiamy się w tym samym miejscu jutro na 10 rano. Tymczasem bilety nasze zostają w biurze, jutro wszystko odbierzemy. Jedyną konkretną rzeczą, o jakiej tu dowiedzieliśmy się było to, że najbliższy pociąg do Pekinu mamy dopiero w czwartek rano. Jesteśmy skazani na Ułan Bator przez najbliższe cztery dni.
Wracamy przed dworzec. Dasza jedzie zawieść swoje bagaże do domu, obiecuje, że za pół godziny wróci po nas, pójdziemy szukać noclegu.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż
»
Tybet
- Tomasz Chojnacki