Model zwany niedźwiedziem
Geozeta nr 8
artykuł czytany
2139
razy
Na Spitsbergenie jeszcze kilkadziesiąt lat temu powszechnie polowano na polarne niedźwiedzie. Dzisiaj niedźwiedzia można ustrzelić co najwyżej przez obiektyw aparatu, a zamiast białej skóry na ścianę śladem pozostaje wybite okno.
Od kilku dni pogoda za oknami naszej stacji nie zachęcała do dłuższych wycieczek w góry czy na lodowiec. Wiało nieustannie dzień i noc. Gdyby nie trochę inna sceneria za oknem to można by śmiało stwierdzić, iż to nie Spitsbergen tylko dworzec w Kielcach. Rzeczywiście pewną analogię dało się zauważyć, bo podczas każdego huraganu ściany bazy dziwnie skrzypiały a odgłosy dochodzące z zewnątrz niewątpliwie przypominały jazdę ekspresem po bliżej nie określonej trasie. Tylko nasze psy zbytnio nie przejmowały się aurą i leżąc, przykryte kilku centymetrową warstwą śniegu, czekały spokojnie aż wszystko wokół ucichnie. Niektórzy moi koledzy bardziej niż ja optymistycznie nastawieni do świata twierdzą, że każda pogoda ma swoje uroki. Jednak, gdy po czterech dniach nawet najbardziej pasjonująca praca w laboratorium zaczyna być nudna, a wieczorne partie pokera rozgrywane są tylko dla zabicia czasu i nie wywołują większych emocji to wyjście poza stację jest po prostu konieczne.
Postanowiliśmy, że gdy tylko wiatr trochę ucichnie pójdziemy do oddalonej o 15 km Hytteviki sprawdzić czy niedźwiedzie nie włamały się do środka i nie zdemolowały chatki. Kilka lat temu, po wizycie niedźwiedzi trzeba było wstawić spory kawał dachu i ściany, przez którą król północy raczył wejść do husa.
Następnego dnia rano ku naszemu miłemu zaskoczeniu warunki znacznie się poprawiły. Zaczęliśmy więc pakować plecaki żeby zaraz po śniadaniu wyjść z bazy i wykorzystać dosyć jasną poświatę, która pod koniec stycznia przez trzy-cztery godziny mogła oświetlać sporą część naszej drogi. Oprócz chęci odwiedzenia kilku wspaniałych miejsc mieliśmy także nadzieję na spotkanie niedźwiedzi, które w tym okresie coraz częściej pojawiały się w naszej okolicy niszcząc przy okazji wszystkie przyrządy pomiarowe rozstawione dookoła stacji.
Wyruszyliśmy o dziesiątej przy bezchmurnym niebie, osiemnastostopniowym mrozie i lekkim wietrze, wiejącym w plecy, co nieznacznie pomagało przy pokonywaniu trasy. Szliśmy po tundrze kilkadziesiąt metrów od brzegu fiordu, co dawało nam dużą szansę na fotografowanie miśków idących w przeciwnym do nas kierunku - z zachodu na wschód. Na pierwsze spotkanie nie trzeba było długo czekać. Po niecałej godzinie marszu zauważyłem pierwszego niedźwiedzia. Przechodził w odległości trzystu metrów i udawał, że nas nie widzi i nie jest zainteresowany bliższym poznaniem.
Niedźwiedzie znaliśmy już jednak dosyć dobrze, więc mogliśmy przypuszczać, iż nie przejdziemy spokojnie koło siebie i do bliższego spotkania niedługo zapewne dojdzie. Z tego bardzo się cieszyliśmy, bo to świetna okazja do zrobienia zdjęć z naprawdę niedużej odległości.
Po przejściu kilkudziesięciu metrów zauważyliśmy jak niedźwiedź zatacza koło i zaczyna iść po naszych śladach. Co jakiś czas przystawał żeby sprawdzić swoje najbliższe otoczenie i kierunek wiatru, który przy skradaniu się do ofiary (i nie ma tu różnicy czy jest to foka czy polarnik) odgrywa decydującą rolę.W tej sytuacji nie pozostało nam nic innego jak tylko wybrać odpowiednie miejsce do obserwacji i czekać na rozwój wypadków.
Po kilku minutach zza zaspy wyłonił się łeb, a chwilę później cała reszta naszego całkiem sporego misia. To, w jaki sposób się zachowywał świadczyło niewątpliwie o jego dużym zainteresowaniu trzema postaciami ubranymi w kolorowe kurtki i zupełnie nie wyglądające jak foki ani renifery. W przeciwieństwie do niego nie chcieliśmy, aby odległość pomiędzy nami zmniejszyła się poniżej dwudziestu metrów.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż