podróże, wyprawy, relacje
ARTYKUŁYKRAJEGALERIEAKTUALNOŚCIPATRONATYTAPETYPROGRAM TVFORUMKSIEGARNIABILETY LOTNICZE
Geozeta.pl » Spis artykułów » Ameryka Południowa » Aucanquilcha cz. IV
reklama
Czarek Matulewicz
zmień font:
Aucanquilcha cz. IV
artykuł czytany 1080 razy

Czas kończyć opowieść - dziś ostatni odcinek

Do Ollague zostało mi około 70 kilometrów. Przywykłem już do widoku dziesiątków wulkanów i przestrzeni salarów, ale i ten dzień miał dla mnie swoje niespodzianki. Po uzupełnieniu wody na posterunku carabinierów wjechałem na salar(1.jpg). Pierwsze kilometry nie różniły się od wielu innych na tej trasie. W pewnym momencie zobaczyłem spychacze na drodze, po chwili zrozumiałem co one tam robiły. Równały drogę. Kilka następnych godzin odczuwałem tego skutki. Świeżo naniesiona warstwa piachu równo pokrywała nawierzchnię. Śmierć na miejscu. Rower grzązł w najmniej oczekiwanych momentach. A tu właśnie każdy wulkan wytworzył swoją prywatną burzę. Przez słuchawki nie przedzierał się ryk wiatru i huk potężnych grzmotów. Dopóki chmury nie próbowały łączyć się ze sobą nie było problemu, ale w pewnym momencie zaczęła mnie gonić potężna nawałnica.
Całe szczęście, ze przed nią zerwał się wiatr, który pchał mnie pod gore. Doping na całego. Na podjeździe droga wreszcie się poprawiła. Rammstein był grany tego dnia na okrągło. Nic nie mogło mnie zatrzymać. Burze goniły mnie na całego. Gdy wjechałem na przełęcz okazało się, ze w następnej dolinie czekają na mnie dwie kolejne.
Zostało 30 km do Ollague. Kilka kilometrów zjazdu, muzyka znów niebezpiecznie mnie nakręciła. Gdy przy 30 km/h wpadłem w zwały piachu - niewiele brakowało do awaryjnego lądowania. To mnie trochę otrzeźwiło. Dalej zjeżdżałem już znacznie ostrożniej. Po kilku minutach serce znowu szybciej zabiło. Tuz za mną zatrąbił samochód. Po kilku metrach zatrzymał się. Kierowca zapytał, czy wiem, że do Ollague jest jeszcze 30 km. Zaproponował, ze mnie zabierze. Odpowiedziałem, że nie, że się świetnie bawię ścigając z burzami. Żałujcie, że nie widzieliście jego miny. Chyba tak wyglądają ludzie, którzy nagle odkrywają, że rozmawiają z wariatem.
Później trochę żałowałem, że jednak nie zgodziłem się na jego propozycję. Dalsza droga nie była łatwa - piach, salar i burza raz po raz zmieniająca kierunek. W końcu, chyba po 19, udało mi się wjechać do Ollague. Gdy je zobaczyłem wiedziałem, że to najgorsze miejsce jakie można sobie wyobrazić. Dziura zabita torami. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, ze przyjdzie mi spędzić tam kilka dni. Czekałem na resztę ekipy. Niestety okazało się, ze przyjedzie ona później niż to pierwotnie zakładaliśmy. Musiałem zorganizować sobie jakieś atrakcje.
Próbowałem podjechać Volcan Ollague, niestety droga została rozmyta przez strumienie, czyli była stertą kamieni i piachu.. W dodatku codziennie, regularnie o 15-16 rozpoczynały się burze. Widziałem wielokrotnie jak pioruny uderzały w zbocze, nie miałem ochoty znaleźć się tam w tym momencie. To nie była dobra zabawa:) Około 12 wycofałem się z podjazdu. Po dwóch godzinach podjazdu i dwóch godzinach ciągnięcia roweru po zboczu, bo było tam łatwiej niż na "drodze"... Nie starczyłoby czasu na dotarcie na szczyt. Jechanie tam z noclegiem też nie miało sensu - nie sposób byłoby przetrwać w moim namiocie przy tym wietrze. A na zboczu nie widać było miejsca dającego jakiekolwiek schronienie.
Kolejnego dnia zrobiłem rozpoznanie drogi na Aucanquilchę. Jeszcze większy koszmar! Na wysokości między 4000 a 4500 metrów, mogłem tylko marzyć o pedałowaniu. Na szczęście wyglądało, że dalej droga jest lepsza. Nie oznaczało to jednak, ze zbyt często będzie można jechać. Aucanquilcha na mapach była oznaczona jako góra bez pokrywy śnieżnej. Jednak tego roku było podobno najwięcej opadów od 40 lat. Śniegu było pod dostatkiem. Czułem, że nie będzie łatwo. Ale jednak nie było beznadziejnie. Kolejnego dnia dostałem niepomyślne wieści od grupy wsparcia, nie mogli dotrzeć do mnie na czas. Jakieś fatum wisiało nad nami. Kolejne przeszkody wyrastały na drodze. Prawie dosłownie, bo na drogę zeszła lawina, uniemożliwiając przejazd przez kilka dni. Robiło się bardzo mało czasu na Górę. Zdesperowany podjąłem decyzje - jadę sam. Miałem dość Ollague, nudy i bezczynności. W dodatku poprawiła się pogoda - coraz później pojawiały się burze. Szybko się spakowałem i ruszyłem - w tej gorączce popełniając kilka błędów strategicznych. Ale o tym później.
Nie tak miało to wyglądać, ale nie miałem wyjścia. Zostawiłem co mogłem w hotelu, zabrałem żywność na kilka dni i 16 litrów wody. Ruszyłem. Nie muszę chyba mówić jak się jedzie z takim majdanem pod ogromna górę. Nie jedzie się. Przynajmniej nie za często. Ciągnąłem rower, walcząc z całych sił. Pot zalewał mi oczy. Ruszyłem po południu wiec tego dnia zbyt wysoko nie dotarłem. Pierwszy nocleg urządziłem na 4200 m.. Gdy tylko rozbiłem namiot zaczął padać śnieg. Nie tak miało być, nie tak. Ale za nic nie chciałem się poddać. W nocy porządnie mnie wymroziło.
Strona:  [1]  2  3  następna »

górapowrót
kursy walutkursy walut
[Źródło: aktualny kurs NBP]